Студопедия — ROZDZIAŁ XXX
Студопедия Главная Случайная страница Обратная связь

Разделы: Автомобили Астрономия Биология География Дом и сад Другие языки Другое Информатика История Культура Литература Логика Математика Медицина Металлургия Механика Образование Охрана труда Педагогика Политика Право Психология Религия Риторика Социология Спорт Строительство Технология Туризм Физика Философия Финансы Химия Черчение Экология Экономика Электроника

ROZDZIAŁ XXX






 

Im lepiej poznawałam mieszkanki Moor House, tym bardziej je lubiłam. Po kilku dniach do tego stopnia odzyskałam zdrowie, że już nie potrzebowałam się kłaść w ciągu dnia, a nawet mogłam niekiedy się przejść. Mogłam brać udział we wszystkich zajęciach Diany i Mary, rozmawiać z nimi, ile zapragnęły, i pomagać im, w czym mi pozwoliły. Znajdowałam ożywczą przyjemność w tym stosunku — przyjemność pierwszy raz w życiu poznaną, a wynikającą z pokrewieństwa upodobań, uczuć i zasad.

Lubiłam czytać to co i one; co je cieszyło, sprawiało mi radość; co one uznawały, i ja szanowałam. Kochały wielce swój ustronny domek. I dla mnie ten szary, mały, staroświecki budynek o niskim dachu, okratowanych oknach, omszałych ścianach, z aleją starych jodeł — krzywo wyrosłych pod naporem górskich wiatrów — z ogrodem ciemnym od cisów i ostrokrzewów, posiadał nieodparty urok.

Kochały purpurowe pagórki dokoła swego mieszkania, głęboką dolinę, do której prowadziła od ich bramy kamienista ścieżka wijąca się zrazu wśród paprocią zarosłych brzegów, a dalej wśród dzikich pastwisk otoczonych polami wrzosowisk, gdzie pasły się stada szarych, górskich owiec i jagnięta o omszonych pyszczkach. Widoki te kochały gorąco. Umiałam zrozumieć to uczucie i podzielić je z równą mocą i prawdą. Odczuwałam pociągający urok tej miejscowości — świąteczny nastrój jej osamotnienia; oczy moje rozkoszowały się linią wzniesień i zboczy, urozmaiconym zabarwieniem, jakie wzgórzom i wklęsłościom terenu nadawały mchy, dzikie dzwonki, ukwiecone łączki, jaskrawe wrzosy i łagodne tony skał granitowych. Te szczegóły były dla mnie tym samym, czym były dla nich — czystymi i słodkimi źródłami przyjemności. Silny wicher i łagodny wietrzyk, posępny lub pogodny dzień, wschód i zachód słońca, światło księżycowe i chmurne noce — wszystko to miało dla mnie taki sam powab jak i dla nich, takim samym napawało mnie czarem.

W domu zgadzałyśmy się równie dobrze. One więcej miały wiadomości i więcej czytały ode mnie; ja jednakże gorliwie podążałam ścieżką wiedzy, którą one już przeszły przede mną. Pochłaniałam książki, które mi pożyczały, wieczorem zaś rozkoszą było przedyskutować z nimi to, co w ciągu dnia przeczytałam. Myśl trafiała do myśli, zdanie przystosowywało się do zdania, słowem, zgadzałyśmy się doskonale.

Rej w naszej dobranej trójce wodziła Diana. Fizycznie przewyższała mnie znacznie; była ładna i silna. W swej werwie miała taką pełnię rozpędu życiowego, że budziło to mój podziw i przechodziło pojęcie. Ja mogłam mówić przez chwilę, gdy zapadał wieczór, ale skoro pierwszy napływ ożywienia przemijał u mnie, siadałam najchętniej na stołeczku u stóp Diany, kładłam głowę na jej kolanach i słuchałam kolejno jej i Mary, podczas gdy zgłębiały do gruntu przedmiot, którego ja ledwo dotknęłam. Diana ofiarowała się uczyć mnie niemieckiego. Lubiłam uczyć się z nią; widziałam, że rola nauczycielki jej odpowiada, jak mnie rola uczennicy. Natury nasze uzupełniały się: wynikiem tego było bardzo silne wzajemne przywiązanie. Siostry odkryły, że umiem rysować; natychmiast oddały na moje usługi swe ołówki i pudła z farbami.

Umiejętność moja, na tym jednym punkcie większa od ich umiejętności, zadziwiała je i zachwycała. Mary godzinami siadywała i przypatrywała mi się, a potem zapragnęła brać ode mnie lekcje; posłuszna, inteligentna, pilna była z niej uczennica. Przy takich zajęciach i miłym wzajemnym stosunku dnie mijały jak godziny, a tygodnie jak dni.

Zażyłość, która wytworzyła się tak naturalnie i prędko pomiędzy mną, Mary i Dianą, nie rozciągała się na ich brata. Jedną z przyczyn luźnego stosunku między nami był dość rzadki pobyt jego w domu; znaczną część wolnego czasu poświęcał, zdaje się, odwiedzaniu chorych i biednych wśród rozrzuconej ludności swojej parafii.

Nic nie mogło go powstrzymać od tych duszpasterskich wycieczek; w deszcz czy pogodę, skoro tylko minęły godziny jego rannej pracy, brał kapelusz i w towarzystwie starego ojcowskiego wyżła Carla wyruszał spełniać tę misję miłości czy obowiązku, sama nie wiem, jak on się na to zapatrywał. Niekiedy w razie niepogody, siostry starały się go zatrzymać. Odpowiadał wtedy ze szczególnym uśmiechem, raczej uroczystym niż pogodnym:

— Gdyby trochę wiatru albo deszczu miało mnie od tych łatwych obowiązków powstrzymać, jakimże przygotowaniem byłoby takie lenistwo do zadań, które chcę podjąć w przyszłości?

A wtedy Diana i Mary wzdychały tylko i zapadały w smutną zadumę.

Jednakże oprócz jego częstych nieobecności inna jeszcze przeszkoda stała na drodze do naszego zaprzyjaźnienia się; wydawał mi się zamkniętym, żyjącym w oderwaniu, pochmurnie zamyślonym człowiekiem. Gorliwy w kapłańskich obowiązkach, nieskazitelny w życiu i obyczajach, nie cieszył się, zdawało się, tą duchową pogodą, tym wewnętrznym zadowoleniem, jakie powinno być nagrodą każdego szczerego i czynnego chrześcijanina. Często siedząc wieczorem przy oknie, mając sekretarzyk i papiery przed sobą, przestawał czytać albo pisać i z brodą opartą na ręku zapadał w jakieś głębokie zamyślenie; myśli te były wzburzone i niespokojne, a poznać to było można po częstych błyskach i zmiennej grze świateł w oczach.

Zdaje mi się przy tym, że przyroda nie była dlań tym skarbcem rozkoszy, jakim była dla jego sióstr. Raz jeden w mojej obecności mówił o surowym uroku wzgórz i swym wrodzonym przywiązaniu do ciemnego dachu i sędziwych murów, które nazywał domem rodzinnym. Było jednakże więcej posępnego smutku niż przyjemności w tonie, jakim uczucie to wyraził. Nigdy też nie błąkał się po wzgórzach, nigdy tam nie szukał ciszy, nigdy nie poił się ich spokojną radością.

Tak był zamknięty w sobie i małomówny, że sporo czasu upłynęło, zanim zdarzyła mi się sposobność zajrzenia do jego duszy. Pierwszy raz nabrałam pojęcia o tej duszy, gdy usłyszałam jego kazanie w kościele w Morton. Pragnęłabym opisać to kazanie, ale to przechodzi moje siły. Nie potrafię nawet oddać wiernie wrażenia, jakie na mnie wywarło.

Zaczęło się spokojnie — i istotnie, o ile chodzi o ton i skalę głosu, było spokojne do końca; poważnie odczuta, lecz powstrzymywana żarliwość tchnęła w wyraźnych akcentach, w nerwowym toku mowy. Żarliwość ta rosła w siłę — zwięzła, ścisła, opanowana potęga kaznodziei przejmowała serce, zdumiewała umysł, ani na serce, ani na umysł jednakże nie działała łagodząco. Kazanie tchnęło dziwną goryczą, brakło mu pocieszającej dobrotliwości: powtarzały się w nim surowe aluzje do doktryn kalwinistycznych — o wybraniu, predestynacji, potępieniu, a każda wzmianka o tych kwestiach brzmiała jak wyrok potępienia. Gdy skończył, zamiast czuć się lepsza, spokojniejsza, oświecona jego kazaniem, odczułam tylko niewypowiedziany smutek. Zdawało mi się bowiem, nie wiem, czy i innym, że ten strumień wymowy wypływał z głębiny, gdzie leżał mętny osad zawodu, gdzie kłębiły się niepokojące impulsy nienasyconych pragnień i burzliwych aspiracji. Byłam pewna, że St. John Rivers, człowiek czystego życia, sumienny, gorliwy, nie znalazł jeszcze tego bożego spokoju, wyższego nad wszelkie pojęcie; pomyślałam, że on go tak samo nie znalazł jak ja przy swoich ukrytych a dręczących żalach za rozbitym bożyszczem i straconym rajem — żalach, o których nie chciałam wspominać, lecz które opanowały i bezlitośnie szarpały moją duszę.

Tymczasem upłynął miesiąc. Diana i Mary miały niebawem opuścić Moor House i wrócić do innego życia i otoczenia. Były nauczycielkami w wielkim, modnym mieście południowej Anglii. Obie miały tam posady w rodzinach, których dumni członkowie widzieli w nich tylko skromne pracownice i nie bacząc na ich wysoką wrodzoną wartość, cenili tylko ich nabyte umiejętności, tak jak cenili sztukę swego kucharza albo dobry smak panny służącej. Pan St. John nic mi dotąd nie powiedział o przyobiecanym zajęciu; nagląca jednakże stawała się dla mnie potrzeba znalezienia jakiegoś zawodu. Pewnego ranka zostawszy na chwilę z nim sama w pokoju przybliżyłam się do okna, gdzie pracował, i zamierzałam przemówić. Sama dobrze nie wiedziałam, w jakie słowa ubrać pytanie, bo zawsze trudno jest przełamać lód, który opancerza tego rodzaju natury, gdy on sam wyprowadził mnie z kłopotu, pierwszy rozpoczynając rozmowę.

— Chce mnie pani o coś zapytać? — zagadnął podnosząc oczy.

— Tak, pragnęłabym się dowiedzieć, czy pan słyszał o jakim zajęciu, którego bym się mogła podjąć?

— Znalazłem, a raczej obmyśliłem coś dla pani już trzy tygodnie temu; ale ponieważ widziałem, iż pani jest użyteczna i zadowolona tutaj, a siostry moje widocznie przywiązały się do pani i towarzystwo pani sprawia im niezwykłą przyjemność, uważałem za niewłaściwe płoszyć wzajemne wasze zadowolenie, dopóki bliski odjazd sióstr z Marsh End nie uniemożliwi pani pobytu tutaj.

— A siostry pańskie mają za trzy dni wyjechać?

— Tak; gdy one wyjadą, ja powrócę na plebanię w Morton; Hanna będzie mi towarzyszyła, a ten stary dom zamkniemy.

Czekałam chwilę w nadziei, że będzie mówił dalej. Zdawało się jednak, że jego uwaga poszła w innym kierunku; ze spojrzenia jego poznałam, że już nie myśli o mnie ani o mojej sprawie. Musiałam przywołać go z powrotem do tematu, który był tak ważny dla mnie.

— Jakie jest to zajęcie, które pan ma na. widoku dla mnie, panie Rivers? Mam nadzieję, że ta zwłoka nie zwiększyła trudności otrzymania go?

— Ach, nie, ponieważ jest to zajęcie, którego danie zależy jedynie ode mnie, a przyjęcie od pani.

Zatrzymał się znowu; wydało mi się, że nie ma ochoty mówić dalej. Zniecierpliwiłam się; jakieś niespokojne poruszenie, jakieś nieco natarczywe spojrzenie, utkwione w jego twarzy, dały mu to poczuć równie skutecznie jak słowa, a mniej kłopotliwie.

— Tak pani pilno usłyszeć! — rzekł. — Ale ja szczerze pani powiem, że nic korzystnego do zaproponowania pani nie mam. Przypominam pani swe wyraźne zastrzeżenie, iż jeżeli dopomogę pani, to po trosze tak jak ślepy, co wiódł kulawego. Jestem niezamożny; gdyż po zapłaceniu długów mego ojca całym pozostającym mi spadkiem będzie to zrujnowane domostwo, rząd krzywych jodeł za domem i kawałek torfiastego gruntu z cisami i ostrokrzewem z frontu. Jestem nieznany; Riversowie to stary ród, ale z trojga ostatnich jego potomków dwoje zarabia na kawałek chleba wśród obcych, na stanowiskach zależnych, a trzeci uważa się za obcego w kraju rodzinnym, obcego nie tylko za życia, ale i po śmierci. Tak jest — i los swój uważa za zaszczytny i wzdycha do dnia, gdy przyjdzie mu dźwigać krzyż rozstania, zerwania wszelkich więzów cielesnych, gdy Głowa tego Kościoła wojującego, do którego najpokorniejszych członków on się zalicza, wyda mu rozkaz: „Wstań i pójdź za mną."

St. John wypowiedział te słowa tak, jak wygłaszał kazania: głosem spokojnym, głębokim, bez rumieńca na twarzy, z błyszczącymi oczyma. Mówił dalej:

— Jako biedny i nieznany mogę pani ofiarować tylko stanowisko skromne, graniczące z biedą. Pani będzie je może uważała za poniżające, gdyż widzę teraz, że przywykła pani do wytworniejszego życia, do towarzystwa ludzi wykształconych; ja jednakże uważam, że żadna praca zmierzająca do doskonalenia naszych bliźnich nie poniża człowieka. Uważam, że im twardszy, im bardziej nieurodzajny zagon, który chrześcijański oracz ma uprawiać, im szczuplejsza zapłata za jego trud, tym większy honor i zasługa. W tego rodzaju okolicznościach przypada mu rola pioniera, a pierwszymi pionierami Ewangelii byli apostołowie, zaś wodzem ich Jezus, Odkupiciel. On sam.

— A więc — rzekłam, gdy znowu zamilkł — niech pan mówi, proszę.

Popatrzył na mnie, zanim znowu zaczął. Istotnie, zdawało się. że uważnie czyta w mojej twarzy, jak gdyby jej rysy i linie były literami na stronicy. Wnioski wysnute z tego badania wyraził częściowo w następujących uwagach:

— Sądzę, że pani przyjmie posadę, którą pani ofiaruję — rzekł — i zatrzyma ją pani przezczas jakiś; nie na stałe jednakże, tak jak i ja nie mógłbym na stałe zatrzymać ciasnego i zacieśniającego, spokojnego stanowiska na uboczu, stanowiska angielskiego wiejskiego proboszcza. W pani naturze bowiem jest przymieszka równie nie znosząca spokoju jak i w mojej naturze, jakkolwiek jest ona innego rodzaju.

— Niech pan to wytłumaczy — nalegałam, gdy znowu przerwał.

— Dobrze, i przekona się pani, jaka to marna propozycja, pospolita i krępująca. Ja nie pozostanę długo w Morton; teraz, kiedy ojciec mój nie żyje, jestem panem siebie. Opuszczę te strony prawdopodobnie w ciągu roku. Dopóki jednak tu jestem, zrobię, co tylko w mojej mocy, dla tej okolicy. Morton, gdy tutaj dwa lata temu przybyłem, nie miało szkoły; dzieci biedaków pozbawione były wszelkiej nauki. Założyłem szkołę dla chłopców, teraz zamierzam otworzyć drugą szkołę dla dziewcząt. Nająłem budynek na ten cel z chatką dwupokojową dla nauczycielki. Pensja jej wynosiłaby trzydzieści funtów rocznie. Mieszkanie jest już umeblowane, bardzo skromnie, ale dostatecznie, dzięki dobroci pewnej damy, panny Oliver, jedynej córki jedynego bogatego człowieka w mojej parafii, pana Olivera, właściciela fabryki igieł i odlewni żelaza w dolinie. Ta sama osoba płaci za naukę i ubranie sieroty z domu pracy pod warunkiem, że ta dziewczynka będzie pomagała nauczycielce w zajęciach koło domu i szkoły, których nauczycielka nie będzie miała czasu wykonać sama. Czy chce pani być tą nauczycielką?

Zadał to pytanie pośpiesznie; widocznie na pół spodziewał się, że z oburzeniem, a przynajmniej ze wzgardą odrzucę tę propozycję; nie znając wszystkich moich myśli i uczuć, chociaż odgadywał niektóre, nie wiedział, jaki mi się wyda taki los. Istotnie, skromnie się przedstawiał, ale dawał zaciszne, bezpieczne schronienie, a tego potrzebowałam. Wymagał twardej pracy, ale w porównaniu ze stanowiskiem nauczycielki w domu bogatych ludzi dawał niezależność; tak się lękałam zależności od obcych, a tu nie groziło mi ani poniżenie, ani upokorzenie. Zdecydowałam się.

— Dziękuję panu za tę propozycję i przyjmuję ją całym sercem.

— Ale pani mnie rozumie? — powiedział. — To wiejska szkoła: pani uczennicami będą tylko biedne dziewczęta, dzieci chłopów, co najwyżej córki farmerów. Robienie na drutach, szycie, czytanie, pisanie, rachunki — oto wszystko, czego je pani będzie uczyła. Co pani zrobi ze swymi umiejętnościami? Co ze swym umysłem, uczuciami, upodobaniami?

— Schowam je, dopóki mi nie będą potrzebne. Zaczekają.

— A więc pani rozumie, czego się pani chce podjąć? — Rozumiem.

Uśmiechał się teraz, i to nie gorzko ani smutno, ale pogodnie i z prawdziwym zadowoleniem.

— I kiedyż zamierza pani przystąpić do pracy?

— Przeniosę się tam jutro; a szkołę, jeśli pan sobie życzy, mogę otworzyć w przyszłym tygodniu.

— Bardzo dobrze; niech tak będzie.

Wstał i przeszedł przez pokój. Stanąwszy popatrzył znów na mnie. Potrząsnął głową.

— Co się panu we mnie nie podoba, panie Rivers? — zapytałam.

— Pani nie zostanie długo w Morton: nie, nie!

— Dlaczego? Na jakiej podstawie pan to mówi?

— Czytam to w pani oczach; nie zapowiadają one utrzymania równej linii w życiu.

— Nie jestem ambitna.

Drgnął, usłyszawszy to słowo. Powtórzył:

— Nie. Co panią naprowadziło na myśl o ambicji? Kto jest ambitny? Ja wiem, że jestem ambitny; ale jakim sposobem pani to odkryła?

— Mówiłam o sobie.

— No więc, jeżeli pani nie jest ambitna, jest pani... — przerwał.

— Jestem jaka?

— Chciałem powiedzieć: namiętna, ale może by pani źle zrozumiała to słowo i może by panią dotknęło. Ja przez to rozumiem, że ludzkie uczucia i sympatie mają nad panią potężną władzę. Jestem pewien, że pani nie potrafiłaby być długo zadowolona spędzając wolne godziny w samotności, a godziny pracy na jednostajnym zajęciu, zupełnie bez podniety. Tak jak ja nie mogę być zadowolony — dodał z naciskiem — żyjąc tu zagrzebany w bagnach, zduszony górami, wbrew naturze mojej, od Boga mi danej, przy zdolnościach, jakimi mnie niebo obdarzyło, bezpożytecznie skrępowanych. Słyszy pani teraz, jak ja sam sobie przeczę. Ja, który zalecałem zadowolenie ze skromnego losu i pochwalałem nawet zawód rębaczy drzewa i woziwodów w służbie Bożej, ja, wyświęcony kapłan Boży, szaleję prawie z niepokoju. Trudno, skłonności i zasady trzeba jakimś sposobem pogodzić.

Wyszedł z pokoju. W tej jednej godzinie dowiedziałam się o nim więcej niż przez cały poprzedni miesiąc, a jednak wciąż jeszcze był dla mnie zagadką.

Diana i Mary Rivers smutniały i cichły w miarę zbliżania się chwili pożegnania z bratem i domem. Starały się nie dać tego poznać po sobie, jednakże smutek, który zwalczały, był taki, że nie dał się ukryć ani przezwyciężyć. Diana mi powiedziała, że będzie to inne rozstanie niż wszystkie dotychczasowe. Prawdopodobnie będzie to rozstanie na lata, a może i na całe życie, z St. Johnem.

— On poświęci wszystko dla dawno powziętego postanowienia — powiedziała — nawet rodzinne przywiązanie i silniejsze jeszcze uczucia. St. John wydaje się spokojny, Jane, ale on kryje w sobie gorączkę. Sądziłabym, że jest łagodny, jednakże w niektórych sprawach jest nieubłagany jak śmierć; a najgorsze jest to, że sumienie nie pozwala mi odradzać mu tej surowej decyzji; ani przez chwilę nie mogę mu z tego robić zarzutu. To jest słuszne, szlachetne, godne chrześcijanina, ale serce mi od tego pęka!

I z pięknych jej oczu polały się łzy. Mary pochyliła nisko głowę nad robotą.

— Nie mamy już ojca — szepnęła. — Wkrótce zabraknie nam domu i brata.

W tej chwili zaszedł wypadek, którym los jakby chciał stwierdzić powiedzenie, że „nieszczęście nigdy nie przychodzi samo", i dodać do ich zmartwienia drażniącą przykrość zawiedzionej nadziei. St. John przechodził pod oknem, czytając jakiś list. Wszedł.

— Wuj John umarł — powiedział.

Znać było, że obie siostry silnie odczuły tę wiadomość, ale raczej jako ważną niż zasmucającą.

— Umarł? — powtórzyła Diana.

— Tak, umarł.

Utkwiła badawczy wzrok w twarzy brata.

— No i co? — zapytała cichym głosem.

— No i co, Dianko? — odpowiedział nie tracąc marmurowego spokoju twarzy. — No i co? No i nic... Czytaj.

Rzucił jej list na kolana. Przejrzała go i podała Mary. Mary przeczytała go i oddała bratu. Wszyscy troje zamienili spojrzenia i wszyscy troje uśmiechnęli się niewesołym, zamyślonym uśmiechem.

— Amen! Jakoś mimo to przeżyjemy! — rzekła w końcu Diana.

— W każdym razie nie będzie nam przez to gorzej, niż było dotychczas — zauważyła Mary.

— Tylko że człowiek musi myśleć o tym, co mogłoby być — rzekł pan Rivers — i przeciwstawia to zbyt jaskrawo temu, co jest.

Złożył list, zamknął go w sekretarzyku i znowu wyszedł.

Przez kilka minut nikt nie mówił. W końcu Diana zwróciła się do mnie:

— Jane, dziwisz się zapewne nam i naszym tajemnicom — rzekła — i myślisz, że jesteśmy istotami bez serca, skoro nas tak mało wzrusza śmierć naszego wuja; ale myśmy go nigdy nie widzieli ani znali. Był to brat naszej matki. Ojciec nasz pokłócił się z nim dawno temu. Za jego to poradą ojciec zaryzykował większą część majątku w spekulacji, która go zrujnowała. Czynili sobie wzajemne wyrzuty, rozeszli się w gniewie i nie pogodzili się nigdy. Wuj nasz wdał się potem w szczęśliwsze interesy i, jak się pokazuje, zebrał fortunę dwudziestu tysięcy funtów. Nie był nigdy żonaty i nie miał innych bliskich krewnych oprócz nas i jeszcze jednej osoby w tym samym stopniu spokrewnionej z nim co i my. Ojciec mój zawsze miał nadzieję, że wuj naprawi swój błąd zostawiając nam majątek. Ten list powiadamia nas, że zapisał wszystko co do grosza tej innej krewnej, z wyjątkiem trzydziestu gwinei „do podziału między St. Johna, Dianę i Mary Rivers na kupno trzech żałobnych pierścionków". Miał prawo, naturalnie, zrobić, jak mu się podobało; jednakże taka wiadomość przygnębia na chwilę. Mary i ja uważałybyśmy się za bogate posiadając po tysiąc funtów, a dla St. Johna taka suma byłaby cenna dając mu możność spełnienia wiele dobrego!

Po tym wyjaśnieniu nikt już o liście nie wspominał. Nazajutrz opuściłam Marsh End i przeniosłam się do Morton. Następnego dnia Diana i Mary wyjechały, a po tygodniu pan Rivers i Hanna przenieśli się na plebanię. I tak stary dom opustoszał.

 







Дата добавления: 2015-09-04; просмотров: 439. Нарушение авторских прав; Мы поможем в написании вашей работы!



Расчетные и графические задания Равновесный объем - это объем, определяемый равенством спроса и предложения...

Кардиналистский и ординалистский подходы Кардиналистский (количественный подход) к анализу полезности основан на представлении о возможности измерения различных благ в условных единицах полезности...

Обзор компонентов Multisim Компоненты – это основа любой схемы, это все элементы, из которых она состоит. Multisim оперирует с двумя категориями...

Композиция из абстрактных геометрических фигур Данная композиция состоит из линий, штриховки, абстрактных геометрических форм...

Ведение учета результатов боевой подготовки в роте и во взводе Содержание журнала учета боевой подготовки во взводе. Учет результатов боевой подготовки - есть отражение количественных и качественных показателей выполнения планов подготовки соединений...

Сравнительно-исторический метод в языкознании сравнительно-исторический метод в языкознании является одним из основных и представляет собой совокупность приёмов...

Концептуальные модели труда учителя В отечественной литературе существует несколько подходов к пониманию профессиональной деятельности учителя, которые, дополняя друг друга, расширяют психологическое представление об эффективности профессионального труда учителя...

Пункты решения командира взвода на организацию боя. уяснение полученной задачи; оценка обстановки; принятие решения; проведение рекогносцировки; отдача боевого приказа; организация взаимодействия...

Что такое пропорции? Это соотношение частей целого между собой. Что может являться частями в образе или в луке...

Растягивание костей и хрящей. Данные способы применимы в случае закрытых зон роста. Врачи-хирурги выяснили...

Studopedia.info - Студопедия - 2014-2024 год . (0.015 сек.) русская версия | украинская версия