Студопедия — ROZDZIAŁ XXXII
Студопедия Главная Случайная страница Обратная связь

Разделы: Автомобили Астрономия Биология География Дом и сад Другие языки Другое Информатика История Культура Литература Логика Математика Медицина Металлургия Механика Образование Охрана труда Педагогика Политика Право Психология Религия Риторика Социология Спорт Строительство Технология Туризм Физика Философия Финансы Химия Черчение Экология Экономика Электроника

ROZDZIAŁ XXXII






 

Pracowałam w wiejskiej szkółce tak pilnie i wiernie, jak tylko mogłam. Była to naprawdę ciężka robota z początku. Jakiś czas upłynął, zanim przy wielkich wysiłkach zrozumieć mogłam moje uczennice i ich natury. Zupełnie nie uczone, z nie rozwiniętymi zdolnościami wydawały się beznadziejnie tępe. Z początku wszystkie wydawały mi się jednakowe. Wkrótce jednak przekonałam się, że się mylę. Różniły się od siebie tak jak i ludzie wykształceni. Gdyśmy się zapoznały, gdy przestały mi się dziwić, różnica ta jeszcze bardziej się uwydatniła. Gdy się oswoiły ze mną, moim językiem, moimi zwyczajami i moim sposobem bycia — znalazłam, że niejedna z tych ociężałych, gapowatych prostaczek to wcale bystra dziewczyna. Okazało się, że wiele jest uprzejmych i miłych, a niektóre odznaczały się taką wrodzoną grzecznością, godnością i wybitnymi zdolnościami, że zjednywały moją przychylność i podziw. Te niebawem zaczęły znajdywać przyjemność w dobrej nauce, w utrzymywaniu osobistej czystości, w regularnym uczeniu się i zdobywaniu spokojnych, przyzwoitych manier. Szybkość ich postępów w niektórych wypadkach była zadziwiająca, co mnie napełniało prawdziwą i radosną dumą. Przy tym zaczęłam osobiście lubić niektóre z najlepszych dziewcząt i one mnie polubiły. Miałam pomiędzy uczennicami kilka córek farmerów, dziewcząt wyrośniętych, prawie dorosłych. Te już umiały czytać, pisać, szyć i rachować; uczyłam je początków gramatyki, geografii, historii i delikatniejszych robót igłą. Pomiędzy nimi znalazłam wartościowe charaktery, kulturalne, spragnione wiedzy jednostki, spędziłam z nimi niejeden miły wieczór w ich własnych domostwach. Rodzice ich otaczali mnie względami. Miło mi było przyjmować dowody ich prostej uprzejmości i odwzajemniać się szacunkiem, wielką atencją dla ich dobroci — z którą nie zawsze się spotykali i która zdobywała mi ich serca, a im również wychodziła na dobre: podnosiła ich bowiem we własnym mniemaniu i nakazywała podobnie traktować innych.

Czułam, że się staję ulubienicą wsi. Ile razy wyszłam z domu, słyszałam ze wszystkich stron serdeczne pozdrowienia, witano mnie przyjaznym uśmiechem. Żyć pośród ogólnego uznania, choćby tylko ludzi prostych, to tyle, co „siedzieć w słońcu słodko i spokojnie"; pogodne uczucia zakwitają w duszy pod tymi promieniami. W tym okresie mego życia serce moje znacznie częściej wzbierało wdzięcznością, niż poddawało się przygnębieniu. A jednak, żeby wyznać całą prawdę, wśród spokoju i użytecznej działalności — po dniu spędzonym na uczciwej pracy z uczennicami i wieczorze na rysowaniu lub samotnym czytaniu — dziwne sny nawiedzały mnie nocą. Były to sny różnobarwne, niespokojne, pełne wzlotów, podniecające, burzliwe sny, gdzie wśród scen niezwykłych, pełnych przygód, ryzykownych i romantycznych, wciąż spotykałam pana Rochestera, zawsze w jakimś przełomowym momencie; a wtedy poczucie, że jestem w jego objęciach, że słyszę jego głos, że oczami tonę w jego oczach, że dotykam jego ręki i twarzy, kochając go, kochana przez niego — poczucie, że spędzę życie całe przy jego boku, odżywało we mnie z całą pierwotną siłą i pierwotnym ogniem. Wtedy budziłam się. Wracała mi pamięć, gdzie jestem i jaki jest mój los. Wtedy podnosiłam się na łóżku drżąc i dygocąc i wtedy cicha, ciemna noc była świadkiem spazmów rozpaczy i wybuchów żalu. Nazajutrz, punktualnie o dziewiątej rano, Otwierałam szkołę spokojna, opanowana, gotowa wytrwale podjąć codzienne obowiązki.

Rozamunda Oliver dotrzymała słowa; przychodziła mnie odwiedzać. Wstępowała do szkoły najczęściej w trakcie swej rannej przejażdżki. Podjeżdżała kłusem pod drzwi szkoły na kucyku, za nią jechał konno służący w liberii. Trudno sobie wyobrazić coś wdzięczniejszego niż jej postać w purpurowej amazonce, w aksamitnej czarnej czapeczce, spod której wymykały się długie, opadające na ramiona kędziory. Wchodziła do wiejskiej izby i przesuwała się wśród zachwyconych rzędów wiejskich dzieci. Zazwyczaj przybywała wtedy, gdy pan Rivers wykładał katechizm. Spojrzenie odwiedzającej raniło zapewne głęboko serce młodego pastora. Rodzaj instynktu ostrzegał go o jej wejściu, choć jej nie widział; a mimo że wcale na drzwi nie patrzył, gdy ona się w nich ukazywała, na twarz jego wypływał rumieniec, a marmurowe na pozór rysy, chociaż nie łagodniały, zmieniały się nie do opisania i samym spokojem silniej wyrażały powściągliwy żar, niżby go zdradzić mogła gra muskułów twarzy i wymowa spojrzenia.

Oczywiście, młoda dziewczyna znała swą władzę nad nim; on nie ukrywał, bo ukryć nie mógł tego, co się z nim dzieje. Mimo chrześcijańskiego wyrzeczenia, gdy zbliżała się, przemawiała i uśmiechała doń wesoło, zachęcająco, nawet miłośnie, ręka mu drżała, oczy płonęły. W jego smutnym i zdecydowanym spojrzeniu można było wyczytać te słowa: „Kocham cię i wiem, że mam łaskę w twoich oczach. To nie powątpiewanie o powodzeniu zamyka mi usta. Gdybym ci ofiarował serce, sądzę, że przyjęłabyś je. Ale to serce jest już złożone na świętym ołtarzu: ogień dokoła niego już rozłożony. Niebawem będzie ono już tylko ofiarą całopalną."

A wtedy ona przybierała minkę zawiedzionego dziecka; chmurka zamyślenia gasiła jej promienną żywość; wycofywała prędko rękę z jego dłoni i odwracała się w przelotnym gniewie od jego widoku, tak bohaterskiego i tak męczeńskiego. St. John niewątpliwie byłby oddał świat, by pójść za nią, odwołać, zatrzymać ją, gdy odchodziła; ale nie chciał poświęcić dla niej nieba ani dla raju jej miłości wyrzec się jedynej nadziei prawdziwego, wiekuistego Raju. Poza tym nie mógł zamknąć wszystkiego, co miał w swej naturze wędrowca, marzyciela, poety, kapłana — w obrębie jednej jedynej namiętności. Nie mógł i nie chciał wyrzec się rozległego pola walki misyjnej dla salonów i spokoju w Vale Hall. Dowiedziałam się o tym od niego samego, gdy kiedyś, pomimo powściągliwości, odważyłam się wtargnąć w jego zaufanie.

Panna Oliver odwiedzała mnie często w moim domku. Poznałam cały jej charakter, w którym nie było tajemnic ani udawania; była zalotna, ale nie bez serca; wymagająca, ale nie bezdusznie samolubna. Rozpieszczano ją od dzieciństwa, ale nie była tym doszczętnie popsuta. Była popędliwa, lecz pogodnego usposobienia, próżna (czyżto jej wina, skoro każde spojrzenie w lustro ukazywało jej taki uroczy obrazek?), ale bez afektacji. Była szczodrobliwa, wolna od pychy bogactwa; szczera i naturalna; wystarczająco inteligentna; wesoła, pełna życia i niewiele myśląca. Słowem, była nader urocza nawet w oczach chłodnego obserwatora jej własnej płci, takiego jak ja; jednakże głębiej nie interesowała ani nie miała wybitnych zalet. Posiadała zupełnie inny rodzaj umysłu od sióstr St. Johna. Pomimo tego lubiłam ją prawie tak, jak lubiłam Adelkę; z tym wyjątkiem, że w stosunku do dziecka, którego pilnujemy i które uczymy, wywiązuje się bliższe przywiązanie niż w stosunku do równie pociągającej osoby dorosłej.

Rozamunda Oliver upodobała mnie sobie. Powiedziała mi, że jestem podobna do pana Riversa, z tą jednakże różnicą, że „ani w dziesiątej części nie taka ładna, choć miła i wcale niebrzydka osóbka, a on to już po prostu anioł". Powiedziała mi, że jestem dobra, mądra, spokojna i stanowcza jak i on; że jestem cudem natury jako wiejska nauczycielka i że zpewnością, gdyby kto znał moją przeszłość, przekonałby się, że musiała być jak prześliczny romans.

Pewnego wieczora, gdy ze zwykłą sobie dziecinną ruchliwością i niewinną ciekawością gospodarowała w kredensie i w szufladzie stołu w mojej kuchence, znalazła najpierw dwie francuskie książki, tom Schillera, gramatykę i słownik niemiecki, a potem moje materiały rysunkowe i kilka szkiców, w tym ołówkiem rysowaną główkę mojej uczenniczki i różne widoczki z doliny Morton i otaczających wzgórz. Zrazu zdumiała się, potem przejął ją zachwyt.

— To pani rysowała? To pani umie po francusku i po niemiecku? O, jaka złota, jaka cudowna osóbka! Pani lepiej rysuje niż mój nauczyciel we wzorowej szkole w S. Czy nie chciałaby pani naszkicować mojego portretu, żebym go mogła pokazać papie?

— Z przyjemnością — odpowiedziałam czując dreszcz artystycznej radości na myśl o rysowaniu z tak doskonałej modelki.

Miała wtedy na sobie ciemnoszafirową jedwabną suknię, ramiona jej i szyja były odsłonięte; jedyną ozdobę stanowiły kasztanowate włosy wijące się na ramionach z całym swobodnym wdziękiem naturalnych loków. Wzięłam kartkę pięknego kartonu i narysowałam starannie kontury. Obiecywałam sobie przyjemność wykończenia portreciku kolorami, a ponieważ już późno się robiło, powiedziałam jej, że musi przyjść pozować mi innego dnia.

Panna Rozamunda tak mnie wychwalała przed ojcem, że pan Oliver sam przyszedł z nią następnego wieczoru. Był to wysoki, w średnim wieku mężczyzna o grubych rysach, siwy; przy jego boku śliczna córka wyglądała jak jasny kwiat obok omszałej wieżycy. Była to małomówna i może dumna osobistość, bardzo jednakże był dla mnie uprzejmy. Szkic portretu Rozamundy bardzo mu się podobał; powiedział mi, że muszę zrobić z tego skończony portret kolorami. Usilnie prosił, ażebym przyszła nazajutrz spędzić wieczór w Vale Hall.

Poszłam tam. Jak się przekonałam, była to obszerna, ładna rezydencja, świadcząca wyraźnie o bogactwie właściciela. Rozamunda radowała się i cieszyła przez cały czas mojej bytności. Ojciec jej był uprzejmy i grzeczny, a gdy wdał się w rozmowę ze mną po herbacie, wyraził mi żywe uznanie za to, co zrobiłam dla szkoły w Morton; dodał jednak, że lęka się, sądząc po tym, co widzi i słyszy, że posada ta nie jest dość dobra dla mnie i że niebawem porzucę ją dla odpowiedniejszej.

— To prawda — zawołała Rozamunda — ona jest taka mądra, że mogłaby być nauczycielką w najlepszych rodzinach, papo.

Pomyślałam, że wolę być tu, gdzie jestem, niż w której z najlepszych rodzin kraju. Pan Oliver wyrażał się o panu Riversie i rodzinie Riversów z wielkim szacunkiem. Mówił, że to bardzo stare nazwisko w tej okolicy; że przodkowie tego rodu byli bogaci; że całe Morton niegdyś należało do nich; że nawet teraz przedstawiciel tego rodu mógłby, gdyby chciał, zrobić świetną partię. Żałował szczerze, iż taki wzorowy i utalentowany młodzieniec postanowił opuścić kraj i udać się na misje marnując cenne życie. Okazywało się przeto, że ojciec Rozamundy nie stawiałby przeszkód połączeniu jej z St. Johnem. Pan Oliver widocznie uważał, że dobre urodzenie, stare nazwisko i świątobliwy zawód młodego pastora wynagradzają niezamożność.

Było to piątego listopada, na ten dzień przypadało święto. Moja mała służąca, dopomógłszy mi w uporządkowaniu domu, poszła sobie, zadowolona z pensa, którego jej za tę pomoc ofiarowałam. Wszystko dokoła mnie jaśniało czystością — wyszorowana podłoga, świecąca krata przy kominku, dobrze wytarte krzesła. Ja też się nieco przystroiłam i teraz miałam przed sobą całe wolne popołudnie, które mogłam spędzić, jak chciałam.

Tłumaczenie kilku stron z niemieckiego zajęło mi godzinę czasu, następnie wyciągnęłam paletę i pędzle i zabrałam się do milszego, bo łatwiejszego zajęcia, do wykańczania miniatury Rozamundy Oliver, Głowa była już ukończona, pozostawało jeszcze tło i draperia do wycieniowania — podkreślenie odrobiną karminu pełnych warg, dodanie tu i ówdzie połysku puklom włosów, wzmocnienie rzęs cieniem pod niebieskawą powieką. Zatopiłam się w wykonywaniu tych subtelnych szczegółów, gdy usłyszałam naprzód silne stuknięcie, a potem drzwi otworzyły się i wszedł St. John Rivers.

— Wstąpiłem, aby się przekonać, jak pani spędza wolny dzień — przemówił. — Mam nadzieję, że nie na rozmyślaniu. Nie, to dobrze; rysując nie będzie pani czuła samotności. Jak pani widzi, nie dowierzam pani jeszcze, choć, jak dotychczas, dzielnie się pani sprawia. Przyniosłem pani na pociechę książkę.

Tu położył na stole dzieło świeżo wydane, poemat, jeden z tych szczerych utworów, którymi tak często obdarzana bywała szczęśliwa publiczność owych czasów — czasów złotego wieku naszej literatury. Niestety, czytelnicy naszych czasów nie mają takiego szczęścia. Lecz odwagi! Nie mam zamiaru nikogo oskarżać w tym miejscu. Wiem, że poezja nie umarła, geniusze nie znikły, że potęga pieniądza nie skrępowała ani nie załamała ich, że któregoś dnia zamanifestują swoje istnienie, swoją wolność i moc. Są jak potężni aniołowie bezpieczni w niebie i uśmiechają się na widok triumfu plugawych duszyczek i żalu słabych dusz z powodu ich rzekomego zaniku. Poezja zniszczona? Geniusz wygnany? Nie! Niech zazdrość nie podszeptuje tej myśli miernocie. Nie! Poezja i geniusze nie tylko żyją, lecz panują i wyzwalają, a bez ich boskiego wpływu przejawiającego się wszędzie, miernota znalazłaby się w piekle, w piekle własnej nikczemności.

A gdy ja chciwie przeglądałam świetne karty Marmiona, St. John nachylił się, by przypatrzyć się mojemu rysunkowi. Nagle drgnął i prostując się odskoczył. Nie powiedział ani słówka. Spojrzałam nań: unikał mego wzroku. Dobrze znałam jego myśli, umiałam czytać w jego sercu; w tej chwili czułam się spokojniejsza i chłodniejsza od niego, czułam, że chwilowo góruję nad nim. Przyszła mi chęć przyniesienia mu trochę ulgi, o ile to byłoby możliwe.

„Mimo mocy duchowej i panowania nad sobą — pomyślałam — on zbyt wiele bierze na siebie; tłumi w sobie każde uczucie, każdy odruch bolesny, nic nie wypowiada, niczego nie wyznaje, niczym się nie dzieli. Jestem pewna, że uspokoiłby się, gdyby pomówił trochę o tej ślicznej Rozamundzie, z którą, jak sądzi, nie powinien się żenić; wyciągnę go na pogawędkę."

— Niech pan weźmie krzesło i usiądzie — zaczęłam.

Ale on odpowiedział jak zwykle, że nie może zostać. „Bardzo dobrze — odpowiedziałam w myśli — stój, jeśli wolisz; ale ja cię jeszcze teraz nie puszczę, stanowczo nie puszczę; samotność jest co najmniej równie niedobra dla ciebie jak dla mnie. Poszukam, czy nie odnajdę tajnej sprężynki twego zaufania i jakiejś szczeliny w tej twojej marmurowej piersi, szczeliny, przez którą mogłabym wpuścić kropelkę balsamu współczucia."

— Czy ten portrecik jest podobny? — zapytałam wprost.

— Podobny? Do kogo podobny? Nie przypatrzyłem się dokładnie.

— Owszem, przypatrzył się pan.

Drgnął, gdy mu tak nagle i śmiało zaprzeczyłam; spojrzał na mnie zdziwiony.

„O, to jeszcze nic — pomyślałam. — Nie dam się zbić z tropu odrobiną twojej sztywności; gotowa jestem pójść jeszcze dalej."

— Przypatrzył się pan dobrze i dokładnie — ciągnęłam dalej — ale nie mam nic przeciw temu, żeby pan się jeszcze raz przypatrzył.

Tu wstałam i wsunęłam mu portrecik do ręki.

— Bardzo dobrze wykonany obrazek — rzekł — bardzo łagodne, jasne tony; bardzo wdzięczny i czysty rysunek.

— Tak, tak, ja to wiem. Ale co mi pan powie o podobieństwie? Kogo to ma przedstawiać?

Opanowując pewne wahanie odpowiedział:

— Pannę Oliver, zdaje mi się.

— Naturalnie. A teraz, żeby pana wynagrodzić za trafne odgadnięcie, obiecuję panu wymalować staranną i wierną kopię tego obrazka, o ile pan ją zechce przyjąć. Nie chciałabym tracić czasu i trudu na prezent, który by w oczach pana był bez wartości.

Patrzył w dalszym ciągu na obrazek; im dłużej mu się przyglądał, tym silniej trzymał go w ręku, tym mocniej zdawał się go pragnąć.

— Jest podobieństwo! — szepnął. — Oko jest dobrze uchwycone, kolor, światło, wyraz są doskonałe. Uśmiecha się po prostu.

— Czy to by pana pocieszyło, czy raniło, gdyby pan miał podobną miniaturkę? Niech mi pan to powie. Gdy pan będzie na Madagaskarze albo w Kaplandii, albo w Indiach, czy byłoby to pociechą posiadać taką pamiątkę? A może jej widok budziłby wspomnienia, które tylko denerwowałyby i bolały?

Teraz ukradkiem podniósł oczy; spojrzał na mnie niezdecydowany, zmieszany; znowu zaczął patrzeć na obrazek.

— Chciałbym go posiadać, to pewne; inna rzecz, czy to byłoby słuszne i rozumne.

Odkąd się upewniłam, że Rozamunda rzeczywiście mu sprzyja i że ojciec jej prawdopodobnie nie sprzeciwiałby się ich małżeństwu, będąc mniej egzaltowana w swoich poglądach od St. Johna, miałam wielką ochotę namówić go na ten związek. Zdawało mi się, że gdyby St. John został właścicielem wielkiej fortuny pana Olivera, mógłby przy jej pomocy zdziałać nie mniej dobrego niż skazując swoje siły i wielkie zdolności na zmarnowanie pod słońcem tropikalnego klimatu. W tym przekonaniu odpowiedziałam teraz:

— O ile mogę sądzić, byłoby słuszniej i rozumniej, gdyby pan od razu sięgnął po sam oryginał.

On tymczasem już zdążył usiąść; położył obrazek na stole przed sobą i, oparłszy czoło na obu rękach, wpatrywał się weń z miłością. Widziałam, że nie był ani zły, ani dotknięty moją śmiałością. Sądziłam nawet, że to szczere poruszenie przedmiotu, który on uważał za nietykalny, swobodne jego traktowanie — zaczynało sprawiać mu nową przyjemność, przynosić niespodziewaną ulgę. Ludzie skryci często istotnie więcej potrzebują szczerego omówienia swoich uczuć i smutków niż ludzie wylewni. Najsurowszy na pozór stoik jest ostatecznie człowiekiem i wdzierając się śmiało i życzliwie w taką milczącą duszę wyrządza się jej niekiedy pierwszorzędną przysługę.

— Panna Rozamunda panu sprzyja, jestem tego pewna — powiedziałam stojąc za jego krzesłem — a jej ojciec szanuje pana. Przy tym jest to przemiłe dziewczątko, może trochę bezmyślne, ale pan miałby dość rozumu za dwoje. Powinien pan się z nią ożenić.

— Czy sprzyja mi naprawdę? — zapytał.

— Z pewnością; nikogo tak nie lubi jak pana. Mówi o panuciągle: nie ma tematu, który by wolała albo do którego by wracała tak często.

— Bardzo mi miło słyszeć to, co pani mówi — rzekł — bardzo. Proszę, niechże pani jeszcze mówi przez jaki kwadrans... słucham panią.

I rzeczywiście wydobył zegarek i położył go na stole, by sprawdzać czas.

— Ale po cóż ja mam mówić — odpowiedziałam — kiedy pan zapewne przygotowuje jakiś ciężki cios zaprzeczenia albo kuje nowy łańcuch dla ujarzmienia swego serca?

— Niech pani sobie nie wyobraża takich przykrych rzeczy. Niech pani sobie raczej wyobrazi, tak jak ja sam to sobie wyobrażam, że ulegam, że opór we mnie topnieje, a miłość ziemska wzbiera w mej duszy jak świeżo otwarte źródło i zalewa błogą powodzią całe to pole, które tak starannie i z takim mozołem uprawiłem i pracowicie obsiałem ziarnami dobrych intencji i pełnych umartwień zamiarów. A teraz zatopiła je słodka fala, młode kiełki zalane, rozkoszna trucizna je pożera; teraz widzę siebie w salonie Vale Hall u stóp mojej młodej żony Rozamundy. Ona przemawia do mnie słodkim głosem, patrzy na mnie oczami, które zręczna ręka pani tak dobrze odtworzyła, uśmiecha się do mnie tymi karminowymi wargami... Jest moja, ja jestem jej — to życie na ziemi, ten przemijający świat mi wystarcza. Cicho... niech pani nic nie mówi... serce moje jest pełne rozkoszy... zmysły moje toną w zachwyceniu, niech czas oznaczony minie w spokoju...

Usłuchałam go. Zegarek tykał, on oddychał cicho i prędko; stałam milcząc. W ciszy upłynął kwadrans; St. John schował zegarek, położył obrazek na stole, wstał i stanął przed kominkiem.

— Otóż ten krótki okres czasu poświęciłem gorączkowej złudzie — powiedział. — Oparłem skroń o łono pokusy, kark mój dobrowolnie poddałem pod jej jarzmo uwite z kwiatów; dotknąłem ustami jej kielicha. Skroń moją parzył żar niezdrowy, wąż jadowity skrył się pad kwiatami, wino gorzki miało posmak; obietnice pokusy są czcze, jej nadzieje fałszywe; rozumiem i wiem, że tak jest.

Patrzyłam na niego zdziwiona.

— To szczególne — mówił dalej — że chociaż kocham Rozamundę Oliver tak gorąco, całą siłą pierwszej miłości, równocześnie mam spokojną, niezachwianą świadomość, że nie byłaby ona dobrą żoną dla mnie; że nie byłaby dobraną towarzyszką. Odkryłbym to po rocznym z nią pożyciu; po dwunastu miesiącach zachwytu i uniesienia nastąpiłoby całe życie rozczarowania i żalu. To wiem dobrze.

— Jakie to dziwne! — wtrąciłam mimo woli.

— Choć jest coś we mnie niezmiernie wrażliwego na jej urok — ciągnął dalej — nie mniej głęboko odczuwam jej wady; są one tego rodzaju, że nie potrafiłaby brać serdecznego udziału w żadnych moich dążeniach i w niczym ze mną współpracować. Rozamunda umiejąca cierpieć? Rozamunda pracownica, kobieta-apostoł? Rozamunda żoną misjonarza? Nigdy!

— Ależ pan nie potrzebuje zostać misjonarzem. Mógłby pan porzucić ten zamiar.

— Porzucić! Jak to? Miałbym porzucić powołanie? Moje wielkie dzieło! Mój fundament założony na ziemi pod dom niebieski! Moje nadzieje, że będę zaliczony do grona tych, którzy wszystkie swoje ambicje zamknęli w tej jedynej chwalebnej, że pracować będą nad poprawą bliźnich, niosąc wiedzę w krainy niewiedzy; zastępując wojnę pokojem, niewolę wolnością, zabobon religią, strach piekła nadzieją nieba. Ja miałbym to porzucić? Ależ to mi jest droższe od własnej krwi w żyłach. Ku temu jedynie zmierzam, po to jedynie żyję.

Po dość długiej przerwie odezwałam się:

— A panna Oliver? Czy nic pana nie obchodzi jej żal i cierpienie?

— Pannę Oliver stale otaczają konkurenci i pochlebcy; nie upłynie miesiąc, a obraz mój zatrze się w jej sercu. Zapomni o mnie i wyjdzie za mąż, prawdopodobnie za kogoś, kto ją o wiele bardziej uszczęśliwi ode mnie.

— Chłodne to słowa; ale walka kosztuje pana wiele. Mizernieje pan i chudnie.

— Nie. Jeżeli trochę chudnę, to z niepokoju o swoje widoki dotąd nie ustalone, o wyjazd stale opóźniany. Właśnie dziś rano otrzymałem wiadomość, że mój następca, którego przybycia już tak dawno oczekuję, nie może być gotów prędzej niż za trzy miesiące, a może się to przeciągnąć do sześciu.

— Pan drży i rumieni się, ilekroć panna Oliver wchodzi do izby szkolnej.

Znowu wyraz zdziwienia przebiegł mu po twarzy. Nie wyobrażał sobie, żeby kobieta mogła w ten sposób mówić do mężczyzny. Ja byłam przyzwyczajona do takiej rozmowy. Nigdy nie potrafiłam przebywać w obecności silnych, opanowanych i kulturalnych ludzi, czy to były kobiety, czy mężczyźni, nie dążąc do przełamania ich rezerwy, nie pragnąc zdobyć ich zaufania, znaleźć się w kręgu ich najskrytszych myśli.

— Pani jest oryginalna — powiedział — niekonwencjonalna i śmiała. Ma pani spojrzenie przenikliwe; niech mi jednak będzie wolno zapewnić panią, że pani po części źle tłumaczy moje uczucia. Pani uważa je za głębsze i potężniejsze, niż są w istocie. Obdarza mnie pani większym współczuciem, niż na to zasługuję. Gdy się rumienię, gdy drżę w obecności panny Oliver, wtedy ja sam nie lituję się nad sobą. Pogardzam własną słabością. Wiem, że jest niskiego poziomu: to prosta gorączka zmysłów, nie żaden wstrząs duszy. Dusza moja jest niewzruszona jak skała silnie osadzona na dnie niespokojnego morza. Niech mnie pani zobaczy takim, jakim jestem: zimnym, twardym człowiekiem.

Uśmiechnęłam się niedowierzająco.

— Zdobyła pani szturmem moje zaufanie — mówił dalej — teraz jest na pani usługi. Moja natura, gdy z niej zedrzemy wybieloną we krwi szatę, jaką chrześcijaństwo osłania kalectwo ludzkie, jest naturą zimnego, twardego, ambitnego człowieka. Rodzinne przywiązanie tylko, jedyne ze wszystkich uczuć, ma nade mną stałą władzę. Rozum, nie serce, jest moim przewodnikiem; mam bezgraniczną ambicję: moje pragnienie wstępowania coraz wyżej, dokonywania więcej niż inni jest nienasycone. Szanuję wytrzymałość, pracowitość, talent, gdyż tymi środkami ludzie osiągają wielkie cele i wstępują na wyniosłe wyżyny. Siedzę rozwój pani życia z zainteresowaniem, ponieważ widzę w pani okaz pilnej, porządnej, energicznej kobiety, a nie dlatego, że głęboko współczuję z tym, co pani przeszła, albo lituję się nad tym, że pani jeszcze cierpi.

— Widzi pan w sobie pogańskiego filozofa — rzekłam.

— Nie. Jest różnica pomiędzy mną a deistami: ja wierzę w Ewangelię. Chybiła pani w określeniu. Jestem nie pogańskim, lecz chrześcijańskim filozofem, wyznawcą wiary Chrystusa. Jako uczeń Jego, przyjmuję Jego czystą, miłosierną, dobroczynną naukę. Jestem jej głosicielem; zaprzysiągłem jej szerzenie. Tyle dla mnie uczyniła religia, która wcześnie mnie zdobyła: moje przyrodzone cechy obróciła ku najlepszym celom, z małego ziarnka miłości rodzinnej zrobiła cieniste drzewo miłości bliźniego; z dzikiego, suchego korzenia ludzkiej prawości wyrosło przy jej pomocy poczucie boskiej sprawiedliwości; z ambicji i pragnienia władzy i sławy dla własnej nędznej istoty uczyniła ambicję ustanawiania Królestwa Bożego, supremacji krzyża. Tyle uczyniła dla mnie religia oczyszczając i kształcąc naturę. Lecz wykorzenić natury nie mogła; i nie będzie ona wykorzeniona, „aż śmiertelne przyoblecze nieśmiertelność".

Powiedziawszy to, wziął kapelusz leżący obok mojej palety. Jeszcze raz popatrzył na portrecik.

— Ona jest śliczna! — szepnął. — Słusznie imię jej oznacza: róża świata.

— I cóż? Czy mam namalować drugi taki portrecik dla pana?

Cui bono? Nie potrzeba.

Przesunął na portrecik ćwiartkę. cienkiego papieru, na którym zwykła byłam opierać rękę przy malowaniu, ażeby kartonu nie zbrudzić. Co on nagle zobaczył na tym pustym papierze, niepodobna mi było odgadnąć; ale coś uderzyło jego oczy. Porwał raptownie ćwiartkę papieru, popatrzył na jej brzeg, potem rzucił na mnie spojrzenie niewypowiedzianie dziwne i zupełnie niezrozumiałe: spojrzenie ogarniające bystro mnie całą, postać moją, twarz, ubranie; spojrzenie to przebiegło po mnie szybkie i jasne jak błyskawica. Otworzył usta, jak gdyby chciał mówić, ale powstrzymał nie wymówione słowa.

— Co się stało? — zapytałam.

— Nic takiego — odpowiedział. A gdy kładł papier na miejsce, widziałam, że oddarł zręcznie wąski paseczek od brzegu. Znikło to w jego rękawiczce; a wtedy pośpiesznie skinąwszy mi głową rzucił „do widzenia!" i wyszedł.

— No, proszę! to doprawdy przechodzi pojęcie! — zawołałam.

Teraz z kolei ja obejrzałam papier; nic jednakże nie znalazłam prócz kilku plam kolorowych, tam gdzie próbowałam farby na pędzelku. Zastanawiałam się przez chwilę nad tą zagadką, ale widząc, że jej nie rozwiążę, pewna zresztą, że nie ma większego znaczenia, wygnałam ją z myśli i niebawem o niej zapomniałam.

 







Дата добавления: 2015-09-04; просмотров: 379. Нарушение авторских прав; Мы поможем в написании вашей работы!



Композиция из абстрактных геометрических фигур Данная композиция состоит из линий, штриховки, абстрактных геометрических форм...

Важнейшие способы обработки и анализа рядов динамики Не во всех случаях эмпирические данные рядов динамики позволяют определить тенденцию изменения явления во времени...

ТЕОРЕТИЧЕСКАЯ МЕХАНИКА Статика является частью теоретической механики, изучающей условия, при ко­торых тело находится под действием заданной системы сил...

Теория усилителей. Схема Основная масса современных аналоговых и аналого-цифровых электронных устройств выполняется на специализированных микросхемах...

ПРОФЕССИОНАЛЬНОЕ САМОВОСПИТАНИЕ И САМООБРАЗОВАНИЕ ПЕДАГОГА Воспитывать сегодня подрастающее поколение на со­временном уровне требований общества нельзя без по­стоянного обновления и обогащения своего профессио­нального педагогического потенциала...

Эффективность управления. Общие понятия о сущности и критериях эффективности. Эффективность управления – это экономическая категория, отражающая вклад управленческой деятельности в конечный результат работы организации...

Мотивационная сфера личности, ее структура. Потребности и мотивы. Потребности и мотивы, их роль в организации деятельности...

ФАКТОРЫ, ВЛИЯЮЩИЕ НА ИЗНОС ДЕТАЛЕЙ, И МЕТОДЫ СНИЖЕНИИ СКОРОСТИ ИЗНАШИВАНИЯ Кроме названных причин разрушений и износов, знание которых можно использовать в системе технического обслуживания и ремонта машин для повышения их долговечности, немаловажное значение имеют знания о причинах разрушения деталей в результате старения...

Различие эмпиризма и рационализма Родоначальником эмпиризма стал английский философ Ф. Бэкон. Основной тезис эмпиризма гласит: в разуме нет ничего такого...

Индекс гингивита (PMA) (Schour, Massler, 1948) Для оценки тяжести гингивита (а в последующем и ре­гистрации динамики процесса) используют папиллярно-маргинально-альвеолярный индекс (РМА)...

Studopedia.info - Студопедия - 2014-2024 год . (0.011 сек.) русская версия | украинская версия