Студопедия — ROZDZIAŁ XXXVII
Студопедия Главная Случайная страница Обратная связь

Разделы: Автомобили Астрономия Биология География Дом и сад Другие языки Другое Информатика История Культура Литература Логика Математика Медицина Металлургия Механика Образование Охрана труда Педагогика Политика Право Психология Религия Риторика Социология Спорт Строительство Технология Туризм Физика Философия Финансы Химия Черчение Экология Экономика Электроника

ROZDZIAŁ XXXVII






 

Dwór w Ferndean był to budynek dość stary, średniej wielkości bez architektonicznych pretensji, głęboko ukryty w lesie. Słyszałam o nim dawniej. Pan Rochester często o nim mówił, a niekiedy tam jeździł. Ojciec jego kupił ten majątek ze względu na obfitość zwierzyny w tych okolicach. Byłby wynajął dom, ale nie mógł znaleźć lokatora, bo okolica była niedostępna i niezdrowa. Ferndean pozostało przeto nie zamieszkane i nie umeblowane, z wyjątkiem dwóch czy trzech pokoi urządzonych dla wygody dziedzica, gdy tam przyjeżdżał na polowanie.

Do tego domu przyjechałam przed wieczorem, niebo okrywały chmury, wiał zimny wiatr i zacinał drobny deszcz. Ostatnią milę przeszłam pieszo, odprawiwszy powozik po zapłaceniu woźnicy przyobiecanej podwójnej zapłaty. Nawet z bliska nie można jeszcze było dojrzeć dworku, tak gęsto otaczał go ponury las. Żelazna brama, osadzona na granitowych słupach, wskazywała wejście; przeszedłszy ją znalazłam się od razu w półcieniu gęstego szpaleru drzew. Zarośnięta trawą dróżka prowadziła brzegiem lasu pośród omszałych i sękatych pni pod sklepieniem gałęzi. Posuwałam się tą drogą mając nadzieję, że wkrótce dotrę do domu. Tymczasem droga ciągnęła się, wiła i skręcała coraz dalej: ani śladu mieszkalnego domu albo ogrodu.

Już myślałam, że obrałam zły kierunek i że zabłądziłam. Otaczał mnie zmrok i cień leśny. Obejrzałam się — innej drogi nie było: wszędzie tylko pnie jak kolumny, gęste listowie — żadnej otwartej przestrzeni.

Szłam dalej; nareszcie droga się rozszerzyła, gęstwina drzew nieco zrzedła; po chwili ujrzałam sztachety, a potem dom zaledwie dający się odróżnić od drzew przy tym słabym świetle, tak zmurszałe i zielonawe były jego ściany. Wszedłszy przez bramkę stanęłam w obrębie zamkniętego ogrodu, który las obejmował półkolem. Nie było tam kwiatów ani grządek — jedynie żwirowana szeroka ścieżka biegła dokoła trawnika, a wszystko to ciężką ramą otaczał las. Front domu miał dwa ostre szczyty, okna zakratowane i wąskie, drzwi frontowe również wąskie, prowadził do nich jeden stopień. Całość robiła wrażenie, jak się właściciel gospody wyraził, „całkowitego opuszczenia".

Cicho tam było jak w kościele w dzień powszedni. Deszcz uderzający w liście drzew wydawał jedyny dosłyszalny odgłos.

„Czyż w tym domu może być życie?" — zapytywałam siebie.

Ależ tak, musiało tu być życie, bo usłyszałam jakiś ruch; otwierały się wąskie drzwi frontowe i ktoś widocznie zamierzał wyjść z domu.

Drzwi otwarły się z wolna; jakaś postać ukazała się w wieczornym zmierzchu i stanęła na stopniu: mężczyzna bez kapelusza; wyciągnął rękę, by się przekonać, czy pada. Choć ciemno było, poznałam go — tak, to był mój pan. Edward Fairfax Rochester, on, nie kto inny.

Wstrzymałam kroki, zatrzymałam prawie oddech i stałam patrząc na niego — przyglądając mu się niewidziana i, niestety, niewidzialna dla niego. Było to nagłe spotkanie, ale takie, gdzie ból opanowywał radosne uniesienie. Bez trudu powstrzymałam okrzyk i odruch, by pośpieszyć ku niemu.

Postać jego miała ten sam silny, mężny wygląd co zawsze; trzymał się prosto, włosy jego były jak dawniej kruczoczarne i rysy nie zmienione; rok czasu pomimo najcięższej zgryzoty nie potrafił strawić jego atletycznej siły ani podkopać żywotności. Ale w twarzy jego zobaczyłam zmianę; na tej twarzy malowała się rozpacz i ponura zaduma... i przyszedł mi na myśl jakiś skrzywdzony, spętany dziki zwierz albo ptak, do którego w milczącym jego bólu niebezpiecznie byłoby przystąpić. Orzeł w klatce o okrutnie oślepionych, złocistych oczach mógłby tak wyglądać jak ten ociemniały Samson.

Lecz nie obawiałam się go w tej dzikości ani na chwilę. Zgryzotę moją słodziła nadzieja, że wkrótce odważę się złożyć pocałunek na tym surowym czole i tych ustach tak boleśnie zaciśniętych, ale jeszcze nie w tej chwili. Jeszcze teraz nie chciałabym go zagadnąć.

Zszedł ze stopnia i posuwał się wolno, niepewnie ku trawnikowi. Gdzież się podział jego śmiały krok? Przystanął, jak gdyby nie wiedział, w którą stronę się obrócić. Podniósł rękę i rozwarł nią powieki; spojrzał, wysilając się, ku niebu i w kierunku drzew: widziałam, że dla niego wszystko było pustą ciemnością. Wyciągnął prawą rękę (lewą, okaleczałą, trzymał ukrytą na piersiach); zdawało się, że chce dotykiem zbadać, co jest wokół niego, wszędzie jednakże napotykał pustkę, gdyż drzewa odległe były o kilka łokci. Zaprzestał daremnych prób, skrzyżował ręce na piersiach i stał spokojny i niemy na deszczu, który teraz obficie padał na jego odkrytą głowę. W tej chwili zjawił się skądś John i zbliżył się do niego.

— Czy mogę panu podać ramię? — zapytał. — Zaraz zacznie padać duży deszcz, czy nie wróciłby pan lepiej do domu?

— Zostaw mnie w spokoju — brzmiała odpowiedź. John odszedł nie zauważywszy mnie. Pan Rochester próbował przejść kilka kroków; daremnie, wszystko było takie niepewne. Z trudem odnalazł drogę do domu, wszedł i zamknął za sobą drzwi.

Teraz podeszłam do drzwi i zapukałam; otworzyła mi żona Johna.

— Mary — powiedziałam — jak się macie? Drgnęła, jak gdyby ujrzała ducha. Uspokoiłam ją.

Na jej pośpieszne zapytanie: „Czy to doprawdy pani o tak późnej godzinie na tym pustkowiu?", ujęłam jej rękę, a potem poszłam za nią do kuchni, gdzie przy ogniu siedział John. Wytłumaczyłam im w kilku słowach, że usłyszałam o wszystkim, co się stało, odkąd opuściłam Thornfield, i że przybyłam odwiedzić pana Rochestera. Poprosiłam Johna, żeby poszedł na rogatkę, gdzie wysiadłam z dyliżansu, i żeby mi przyniósł pozostawiony tam kuferek; a potem, zdejmując kapelusz i szal, zapytałam Mary, czy mogłabym tu we dworze znaleźć nocleg. Odpowiedziała, że chociaż z trudem, ale można to będzie urządzić. Wtedy oświadczyłam jej, że pozostaję. Właśnie w tej chwili odezwał się dzwonek z pokoju.

— Skoro tam idziecie — rzekłam — powiedzcie waszemu panu, że pewna osoba pragnie się z nim widzieć, ale nie mówcie kto.

— Wątpię, czy pan będzie chciał panią przyjąć — odpowiedziała — nie chce nikogo widzieć.

Gdy powróciła, zapytałam, co powiedział.

— Że pani ma wymienić nazwisko i cel swego przybycia — odpowiedziała, po czym nalała wody do szklanki, którą postawiła na tacy razem ze świecami.

— Czy pan dlatego dzwonił? — zapytałam.

— Tak jest; pan zawsze każe wnosić świece, gdy się ściemnia, chociaż nie widzi.

— Dajcie mi tacę; ja ją zaniosę.

Odebrałam od niej tacę; pokazała mi drzwi bawialnego pokoju. Taca trzęsła mi się w ręku, woda się wylewała; serce biło głośno i szybko. Mary otworzyła drzwi i zamknęła je za mną.

Bawialnia miała wygląd ponury: resztka zaniedbanego ognia dopalała się na kominku; pochylonego nad tym ogniem, z głową opartą o wysoki, staroświecki gzyms kominka ujrzałam niewidomego mieszkańca tego pokoju. Stary pies Pilot leżał na boku. odsunięty z drogi i skurczony, jak gdyby w obawie, że ktoś może nań nieumyślnie nadepnąć. Pilot nadstawił uszu, gdy wchodziłam do pokoju, a potem zerwał się z radosnym skowytem i skoczył ku mnie, ledwie mi tacy nie wytrącił z ręki. Postawiłam tacę na stole, poklepałam go i powiedziałam cicho: „Leżeć!" Pan Rochester obejrzał się automatycznie, chcąc zobaczyć, co znaczy to zamieszanie, ponieważ jednak nic nie mógł zobaczyć, odwrócił się i westchnął.

— Podaj mi wodę, Mary — rzekł.

Zbliżyłam się do niego ze szklanką już tylko do połowy napełnioną. Pilot szedł za mną wciąż podniecony.

— Co się tu dzieje? — zapytał pan Rochester.

— Leżeć, Pilot! — powtórzyłam.

Pan Rochester wstrzymał rękę niosącą wodę do ust; nadsłuchiwał, ale wnet wypił wodę i odstawił szklankę.

— To ty, Mary, prawda?

— Mary jest w kuchni... — odpowiedziałam.

Wyciągnął rękę szybkim ruchem, ale nie widząc, gdzie stoję, nie dotknął mnie.

— Kto to? Kto to? — zapytał, wyraźnie starając się zobaczyć tymi niewidzącymi oczami; daremny, żałosny wysiłek. — Proszę odpowiedzieć! Proszę znów przemówić! — powiedział głośno i rozkazująco.

— Czy życzy pan sobie trochę więcej wody? Połowę tego, co było w szklance, wylałam — rzekłam.

— Kto to? Co to? Kto mówi?

— Pilot mnie poznał, a John i Mary wiedzą, że tu jestem. Przybyłam tu dopiero dziś wieczór — odpowiedziałam.

— Wielki Boże!... co za złudzenie mnie nachodzi! Co za słodkie szaleństwo mnie ogarnia!

— Nie złudzenie... nie szaleństwo. Umysł pański jest zbyt silny, by dać się omotać złudzeniu, zbyt zdrowy, by ulec szaleństwu.

— A gdzież jest mówiąca osoba? Czy to tylko sam głos?... Ach, ja nie mogę widzieć, ale muszę dotknąć, inaczej serce we mnie bić przestanie i krew zaleje mi mózg. Czymkolwiek, kimkolwiek jesteś, daj mi się dotknąć, bo umrę.

Szukał wyciągniętą ręką. Ujęłam tę błąkającą się rękę i uwięziłam ją w obu moich dłoniach.

— Jej własne palce! — zawołał — jej drobne, delikatne paluszki! A skoro tak, to musi być i ona sama!

Muskularna dłoń wyrwała się z moich rąk; chwycił moje ramię, moją szyję, objął mnie wpół, oplótł ramionami i przytulił do siebie.

— Czy to Jane? Co to jest? To jej kształt, to jej wzrost...

— A to jej głos — dodałam. — Jest tutaj cała; i serce jej jest tutaj. Niechaj Bóg pana błogosławi! Jestem szczęśliwa, że jestem znów przy panu.

— Jane Eyre! Jane Eyre! — powiedział tylko.

— Panie mój drogi — odpowiedziałam — jestem Jane Eyre, odnalazłam pana, wróciłam do pana.

— Czy doprawdy? Czy w żywym ciele? Moja żywa Jane?

— Pan mnie dotyka, pan mnie trzyma i dosyć mocno przecież. Nie jestem zimna jak trup, bezcielesna jak powietrze, nieprawdaż?

— Moje żywe kochanie! To z pewnością są jej członki, a to jej twarzyczka; a jednak to niepodobna, żeby mnie po tym wszystkim, co przeszedłem, spotykało takie szczęście. To sen. Taki sen, jaki nachodził mnie niekiedy nocą. Wtedy tuliłem ją znów do serca tak jak teraz; całowałem ją — o, tak — i czułem, że ona mnie kocha i wierzyłem, że mnie kocha, i wierzyłem, że mnie nie opuści...

— Już od tej chwili nigdy pana nie opuszczę!

— „Nigdy pana nie opuszczę" — mówi niebiańskie zjawisko?... A przecież zawsze budziłem się i przekonywałem, że to była pusta złuda; odnajdywałem rozpacz i opuszczenie, posępne życie, samotne i beznadziejne; moja spragniona dusza nigdy nie dostała napoju ani głód serca — pokarmu. Miła, słodka zjawo senna, co tulisz się teraz w moich objęciach, i ty ulecisz jak przed tobą wszystkie twoje siostry; ale pocałuj mnie, zanim pójdziesz, uściskaj mnie, Jane.

— Tak, proszę pana. Tak!

Przycisnęłam usta do jego niegdyś pełnych blasku. dziś bezpromiennych oczu; odgarnęłam mu włosy z czoła i to czoło ucałowałam także. Zdawał się nagle budzić; ogarnęła go wiara, że to wszystko naprawdę się dzieje.

— Więc to ty... to istotnie ty, Jane? Powróciłaś do mnie naprawdę?

— Tak.

— Więc nie leżysz martwa w jakimś rowie albo na dnie jakiegoś strumienia? Ani nie błąkasz się jak zbiedzony wyrzutek pomiędzy obcymi?

— Nie, proszę pana! Jestem teraz niezależną kobietą.

— Niezależna! Co przez to rozumiesz, Jane?

— Mój stryj na Maderze umarł i pozostawił mi pięć tysięcy funtów.

— Ach! to sprawa praktyczna... to coś rzeczywistego! — zawołał — to by mi się nie mogło śnić. A przy tym słyszę jej szczególny głos, taki ożywiony i przekorny, a zarazem słodki; ten głos krzepi moje zmęczone serce, dodaje mu życia. Więc jakżeż to, Jane? Jesteś teraz niezależną, bogatą kobietą?

— Dosyć bogatą, proszę pana. Jeżeli mi pan nie pozwoli mieszkać z sobą, mogę sobie postawić własny domek tuż blisko pańskich drzwi, a pan będzie mógł przychodzić i siadywać w moim saloniku, gdy pan wieczorem zapragnie towarzystwa.

— Ależ skoro jesteś bogata, Jane, masz teraz niewątpliwie przyjaciół, którzy się tobą zaopiekują i nie zniosą tego, abyś się poświęcała dla takiego ślepego kaleki jak ja.

— Powiedziałam już panu, że jestem niezależna i bogata: jestem panią siebie.

— I chcesz pozostać ze mną?

— Z pewnością, chyba że pan mnie nie zechce. Będę pańską sąsiadką, pielęgniarką, gospodynią. Widzę, że pan samotny, będę pańską towarzyszką, będę panu czytała, chodziła z panem, siadywała z panem, usługiwała panu, będę pańskim okiem i pańską ręką. Nie smuć się tak, mój drogi panie; nie będziesz opuszczony, dopóki ja żyję.

Nie odpowiedział nic. Miał minę poważną, jak gdyby zamyśloną; otworzył usta, zdawało się, że chce coś powiedzieć, lecz znowu je zamknął. Zawstydziłam się trochę. Może zbyt pośpiesznie przeskoczyłam konwenanse, a on, podobnie jak St. John, widział niewłaściwość w mojej nierozwadze? W istocie, propozycję czyniłam w tej myśli, w tej nadziei, że on pragnie mnie mieć za żonę i że mi to powie — że mi to powie od razu. Ponieważ jednak żadnej na ten temat nie czynił wzmianki, tylko spochmurniał, przyszło mi nagle na myśl, że omyliłam się może i że w tej chwili odgrywam niemądrą rolę. Toteż zaczęłam się łagodnie wysuwać z jego objęć, on jednakże przytulił mnie jeszcze mocniej.

— Nie... nie... Jane, nie odchodź. Nie... Dotknąłem cię, słyszałem cię, odczułem szczęście dzięki twej obecności, słodycz pociechy z twoich ust; nie mogę wyrzec się tych źródeł radości. We mnie tak mało pozostało, muszę posiadać ciebie. Choć ludzie śmiać się będą, nazwą to niedorzecznością, egoizmem, dla mnie to nic nie znaczy. Dusza moja wzywa ciebie, jeśli nie zaspokoisz jej pragnień, śmiertelnie się zemści na swej cielesnej powłoce.

— Zostanę z tobą; już ci to przecież powiedziałam.

— Tak, ale mówiąc, że zostaniesz ze mną, może masz co innego na myśli, a ja co innego. Ty może zdecydowałaś się być koło mnie, usługiwać mi, czuwać nade mną jak dobrotliwa pielęgniareczka, gdyż dobre masz serce i szlachetną naturę, i to cię skłania do poświęceń dla tych, nad którymi się litujesz, a mnie to niezawodnie powinno by wystarczyć. Ja zapewne powinien bym mieć teraz tylko ojcowskie uczucie dla ciebie, jak myślisz? No, powiedz mi...

— Będę myślała, co pan zechce; chętnie będę tylko pańską pielęgniarką, jeśli pan uważa, że tak będzie lepiej.

— Ale ty nie możesz zostać na zawsze moją pielęgniarką, Jane, jesteś młoda, musisz kiedyś wyjść za mąż.

— Nie dbam o zamążpójście.

— Powinnaś dbać; gdybym był tym, czym kiedyś byłem, postarałbym się, abyś o to dbała... ale... taki ślepy pień!

Znowu zapadł w posępną zadumę. Ja, przeciwnie, poweselałam i nabrałam świeżej otuchy. Jego słowa pozwoliły mi zrozumieć, w czym leżała trudność; a że to dla mnie nie było trudnością, więc i poprzednie moje zakłopotanie minęło. Uderzyłam w żywszą nutę w rozmowie.

— Czas już, żeby się ktoś zabrał do przywrócenia ci bardziej ludzkiego wyglądu — rzekłam, rozdzielając jego gęste i dawno nie strzyżone włosy. — Widzę bowiem, że się zamieniasz w lwa czy coś w tym rodzaju. I masz w sobie coś z Nabuchodonozora, to pewne. Włosy twoje przypominają mi orle skrzydła, a czy ci paznokcie urosły jak ptasie szpony, czy nie, tego jeszcze nie zauważyłam.

— Na tej ręce nie mam ani dłoni, ani paznokci — rzekł wyciągając ukrytą na piersi okaleczałą rękę. — Czy to nie okropny widok? Powiedz, Jane!

— Przykro na to patrzeć i przykro widzieć twoje oczy i tę bliznę z oparzenia na twoim czole, ale najgorsze jest to, że za to wszystko będę musiała aż nadto cię kochać, rozpieszczać i psuć...

— Myślałem, że ciebie wstręt ogarnie, Jane, gdy ujrzysz moją rękę i te blizny na twarzy.

— Tak myślałeś? Nie mów mi tego, bo będę musiała powiedzieć coś niemiłego o twoim sądzie. A teraz puść mnie na chwilę, gdyż chciałabym poprawić ogień i kazać zamieść koło pieca. Czy widzisz różnicę, gdy dobry ogień się pali?

— Owszem, prawym okiem widzę żar, czerwoną mgłę.

— A świece widzisz?

— Bardzo niewyraźnie, każdą jak jasny obłoczek.

— A mnie czy widzisz?

— Nie, moja wróżko, ale i tak jestem aż nazbyt szczęśliwy, że mogę cię słyszeć i dotykać.

— Kiedy jadasz kolację?

— Nie jadam jej wcale.

— Ale dzisiaj musisz coś zjeść. Ja jestem głodna i ty z pewnością również, tylko ty o tym nie myślisz.

Przywoławszy Mary postarałam się prędko o uporządkowanie pokoju; przygotowałam mu też smaczny posiłek. Czułam się podniecona, łatwo i z przyjemnością rozmawiałam z nim w czasie wieczerzy i długo jeszcze potem. Nie potrzebowałam krępować się, hamować wesołości i ożywienia przy nim; czułam się zupełnie swobodna, gdyż wiedziałam, że mu się podobam. Wszystko, co mówiłam albo czyniłam, zdawało się pocieszać go i ożywiać. Rozkoszna świadomość! Dzięki niej mogłam być naprawdę sobą, w jego obecności żyłam całą pełnią, a on w mojej. Chociaż niewidomy, uśmiechał się, radość zaświtała na twarzy, której wyraz złagodniał, nabrał ciepła.

Po kolacji zaczął mi zadawać mnóstwo pytań, mianowicie: gdzie byłam, co robiłam, jakim sposobem go odnalazłam. Ja jednakże dawałam mu tylko częściowe odpowiedzi, za późno już było tego wieczoru, by wchodzić w szczegóły. Nie chciałam zresztą dotykać żadnej głębszej struny ani otwierać w jego sercu nowego źródła wzruszeń. Chwilowo jedynym moim celem było pokrzepić go i rozweselić. Ożywił się też i rozweselił, jak powiedziałam, ale jeszcze nie na dobre. Skoro tylko chwila milczenia przerywała rozmowę, zaczynał się niepokoić, dotykał mnie, a potem mówił:

— Czy jesteś naprawdę ludzką istotą, Jane? Czyś tego pewna?

— Sumiennie w to wierzę.

— Ale jakim sposobem mogłaś się tak nagle pojawić przy moim opuszczonym ognisku w ten smutny i ciemny wieczór? Wyciągnąłem rękę, żeby odebrać szklankę wody od służącej, a ty mi ją podałaś, zapytałem o coś spodziewając się, że odpowie mi żona Johna, a twój głos przemówił do mojego ucha.

— Bo weszłam do pokoju z tacą zamiast Mary.

— I ta godzina, którą teraz spędzam z tobą, jest jakaś zaczarowana. Nikt nie może wiedzieć, jakie straszne, ponure, beznadziejne życie pędziłem od długich miesięcy. Nic nie robiąc, nie spodziewając się niczego, nie rozróżniając dnia od nocy. Czułem tylko wrażenie zimna, gdy pozwoliłem, by ogień wygasł, głodu, gdy zapomniałem jeść, a przy tym bezustanny smutek, chwilami prawdziwy szał tęsknoty za moją Jane. Goręcej pragnąłem odzyskania jej niż utraconego wzroku. I jak to być może, że Jane jest ze mną i mówi, że mnie kocha? Czy mi nie zniknie tak nagle jak się zjawiła? Lękam się, że jutro jej nie odnajdę. Zwykła, codzienna uwaga, wyrywająca go z toku dręczących myśli, stałaby się, tego byłam pewna, najlepszym sposobem uspokojenia go w tym stanie umysłu. Przesunęłam palcem po jego brwiach i powiedziałam, że są spalone i że zaaplikuję mu środek, od którego odrosną tak szerokie i czarne jak dawniej.

— Na co się przyda czynić mi dobrze, duchu dobroczynny, skoro w jakiejś niefortunnej chwili znowu mnie opuścisz, znikniesz jak cień, a nie będę wiedział, dokąd i jak, i już cię potem więcej nie odnajdę?

— Czy masz przy sobie grzebyk?

— Na co ci to, Jane?

— Chciałbym przeczesać tę splątaną, czarną grzywę. Przyglądając ci się z bliska, widzę, że strasznie wyglądasz. Mówisz, że jestem wróżką, ale to pewne, że ty podobniejszy jesteś do wilkołaka.

— Czy jestem bardzo ohydny, Jane?

— Bardzo, mój panie, zawsze byłeś brzydki, to wiadomo.

— Hm! Złośliwość nie wygasła w tobie, gdziekolwiek przebywałaś.

— A jednak przebywałam z bardzo dobrymi ludźmi, z ludźmi lepszymi od ciebie, sto razy lepszymi; z ludźmi o pojęciach i poglądach, jakich ty nigdy w życiu nie wyznawałeś, z ludźmi szlachetnymi i wzniosłymi.

— Z kimże ty, u licha, przebywałaś?

— Jeżeli tak się będziesz kręcił, wyrwę ci włosy z głowy, a wtedy może przestaniesz wątpić, że jestem z krwi i kości.

— Z kim przebywałaś, Jane?

— Dziś wieczór nie wyciągniesz tego ze mnie, musisz poczekać do jutra. Jeżeli przerwę opowieść w połowie, będzie to rodzajem zadatku, że ukażę się przy śniadaniu, ażeby jej dokończyć. Ale, ale... muszę pamiętać, ażeby nie zjawić się wtedy jedynie ze szklanką wody, muszę przynieść przynajmniej jedno jajko, nie mówiąc już o przysmażonej szynce.

— Ty drwiący odmieńcze z rodu wróżek, choć ludzie cię wychowali! Od roku tak się nie czułem jak teraz przy tobie. Gdyby Saul mógł był mieć ciebie za swego Dawida, wypędzanie diabłów obyłoby się bez pomocy harfy.

— Dosyć, jużeś uczesany i wyglądasz przyzwoicie. Ale teraz dość. Byłam w podróży przez ostatnie trzy dni i jestem zmęczona. Dobranoc.

— Jeszcze słówko, Jane. Czy tam były tylko kobiety w tym domu, gdzie przebywałaś?

Roześmiałam się i uciekłam, i śmiałam się jeszcze wbiegając na schody.

„Doskonały pomysł! — myślałam z radością. — Widzę, że przez pewien czas będę miała czym wypłaszać jego melancholię."

Nazajutrz rano bardzo wcześnie słyszałam, że już wstał, rusza się i chodzi po pokojach. Jak tylko Mary zeszła, usłyszałam szereg pytań: „Czy jest tutaj panna Eyre?", a potem: „Który pokój jej daliście? Czy tylko suchy? Czy panna Eyre wstała? Idź i zapytaj, czy jej czego nie potrzeba i kiedy zejdzie na dół?"

Zeszłam, kiedy przypuszczałam, że zanosi się na śniadanie. Wchodząc do pokoju cichutko, mogłam mu się przypatrzyć, zanim on spostrzegł moją obecność. Żałosny, doprawdy, był widok tego silnego ducha zgnębionego cielesnym kalectwem. Siedział w fotelu cicho, lecz niespokojnie, pełen oczekiwania. Mocne rysy powlekał stały już teraz smutek. Twarz jego przypominała mi zgaszoną lampę, czekającą, by ją ktoś znowu zapalił. Ale niestety! on sam nie mógł już teraz wzniecić w sobie ożywienia: mógł to uczynić tylko ktoś inny. Zamierzałam być wesoła i swobodna, lecz ta bezradność silnego mężczyzny wzruszyła mnie do głębi. Mimo to zagadnęłam go, jak mogłam najżywiej:

— Mamy dziś jasny, słoneczny ranek; deszcz ustał, wszystko delikatnie lśni jeszcze po nim, wkrótce zaprowadzę cię na przechadzkę.

Roznieciłam światło. Rozpromieniła mu się twarz.

— Ach, więc jesteś tutaj naprawdę, mój skowronku! Przyjdź do mnie. Nie uleciałaś, nie znikłaś? Godzinę temu słyszałem jednego z twoich krewniaczków, śpiewał wysoko nad lasami, ale w piosence jego nie było dla mnie muzyki, tak jak wschodzące słońce nie miało dla mnie promieni. Wszelka muzyka świata jest dla mnie w mowie mojej Jane (na szczęście nie jest ona milcząca z natury). Wszelkie ciepło słońca jest dla mnie w jej bliskości.

Poczułam łzy w oczach słysząc to przyznanie się do zależności. Jak gdyby królewski orzeł, przykuty łańcuchem do jednego miejsca, musiał błagać wróbla, ażeby go karmił. Nie chciałam jednak być płaczliwa, otarłam słone krople i zakrzątnęłam się koło śniadania.

Czas przed południem spędziliśmy przeważnie na świeżym powietrzu. Wyprowadziłam go z wilgotnego i dzikiego lasu na wesołe pola. Opisywałam mu, jak wspaniale są zielone, jak deszcz odświeżył kwiaty i żywopłoty, jak przeczysty jest błękit nieba. Znalazłam mu miejsce do odpoczynku w osłoniętym prześlicznym zakątku, na suchym pniu. Pozwoliłam mu, by mnie posadził na kolanach, i dlaczego miałam mu tego zabronić, kiedy było nam lepiej blisko siebie niż z daleka? Pilot leżał obok nas, cisza panowała dokoła. Nagle on, tuląc mnie w ramionach, wybuchnął:

— Okrutny, okrutny zbiegu! O, Jane, co ja czułem, gdy spostrzegłem, że uciekłaś z Thornfield, i gdy nie mogłem nigdzie cię odnaleźć, gdy przeszukawszy twój pokój przekonałem się, że nie zabrałaś pieniędzy ani niczego, co by ci je mogło zastąpić! Naszyjnik z pereł, który ci ofiarowałem, leżał nietknięty w pudełku, kuferki pozostawiłaś zamknięte, związane sznurami, tak jak były przygotowane do podróży poślubnej. Zadawałem sobie pytanie, jak sobie da radę moje kochanie, tak ogołocone ze wszystkiego, bez grosza? I jakże dałaś sobie radę? Opowiedz mi teraz.

Tak zachęcona, zaczęłam mu opowiadać zeszłoroczne przeżycia. Złagodziłam znacznie wspomnienia owych trzech dni wędrówki i głodu. Chciałam mu oszczędzić daremnej przykrości, a jednak nawet to, co mu opowiedziałam, zraniło jego wierne serce głębiej, niż sądziłam. Dowodził, że nie powinnam była odejść nie zabrawszy jakichś pieniędzy; powinnam mu była powiedzieć o swym zamiarze. Powinnam mu była zaufać, nigdy nie byłby mnie zmuszał, bym została jego kochanką. Choć tak gwałtowny wydawał się w swojej rozpaczy, w istocie kochał mnie zanadto szczerze i czule, by chciał być moim tyranem. Byłby mi oddał połowę swego majątku, nie żądając nawet pocałunku w zamian, bylebym nie odeszła sama w świat. Musiałam, był tego pewny, przecierpieć więcej, niż mu wyznaję.

— Mniejsza z tym, co przecierpiałam, trwało to krótko.

I zaczęłam mu opowiadać, jak zostałam przyjęta w Moor House, jak otrzymałam stanowisko nauczycielki itd., następnie, jak spadł na mnie majątek, jak odkryłam moich krewnych. Oczywiście imię St. Johna Riversa często zjawiało się w moim opowiadaniu. Gdy skończyłam, pan Rochester natychmiast podchwycił to imię.

— Ten St. John zatem jest twoim kuzynem?

— Tak.

— Dużo o nim mówisz: czy ty go lubisz?

— To bardzo dobry człowiek, nie mogłabym go nie lubić.

— Dobry człowiek. Czy to znaczy, że jest przyzwoitym i godnym pięćdziesięcioletnim mężczyzną, czy co to znaczy?

— St. John ma dopiero dwadzieścia dziewięć lat.

Jeune encore, jak mówią Francuzi. Czy jest niskiego wzrostu, flegmatyczny i brzydki? Czy jego dobroć polega raczej na braku wyraźnych win niż na wszelkich cnotach?

— St. John jest niezmordowanie czynny. Żyje tylko pragnieniem spełnienia wielkich, wzniosłych czynów.

— Ale jego umysł jest prawdopodobnie raczej ograniczony? Ma dobre chęci, ale wzruszasz ramionami, gdy słuchasz, co mówi?

— St. John mało mówi, a to, co mówi, jest zawsze trafne. Umysł ma wybitny, powiedziałabym, że nie tyle wrażliwy, ile potężny.

— Jest to więc człowiek zdolny?

— Bardzo.

— I prawdziwie wykształcony?

— Nie tylko wykształcony, ale głęboko uczony.

— Ale mówiłaś, zdaje mi się, że jego maniery nie są w twoim guście, jest to zarozumiały pedant i trąci kaznodzieją?

— Nic nie mówiłam o jego manierach, ale musiałabym mieć bardzo zły smak, gdyby mi się nie podobały. Jest dobrze wychowany, taktowny i spokojny.

— Zapomniałem, jak opisywałaś jego wygląd, to nieobyty wikary, duszący się w białym, ciasnym kołnierzyku, chodzący jak na szczudłach w butach o grubych podeszwach, co?

— St. John dobrze się ubiera. Jest to przystojny mężczyzna, wysoki blondyn o niebieskich oczach i greckim profilu.

— (Na stronie) A niechaj go diabli! (do mnie) Czy lubiłaś go, Jane?

— Tak, lubiłam go, ale już mnie przedtem o to pytałeś!

Spostrzegłam, naturalnie, co się święci. Zazdrość go opanowała i ukłuła, ale to było ukłucie zbawienne, gdyż wyrywało go z dręczących szponów melancholii. Nie chciałam przeto natychmiast uśpić żmii zazdrości.

— Może by pani zechciała zejść z moich kolan, panno Eyre — usłyszałam trochę niespodziewaną uwagę.

— Dlaczego, panie Rochester?

— Obraz, który pani w tej chwili nakreśliła, przedstawia kontrast trochę zanadto uderzający. Bardzo ładnie opisała pani urodziwego Apollina. Widzi go pani w myśli — wysokiego, niebieskookiego, o jasnych włosach i greckim profilu. A oczy pani spoczywają na Wulkanie, prawdziwym kowalu, śniadym, o szerokich barach i kalece w dodatku.

— Nigdy mi to na myśl nie przyszło, ale pan doprawdy jest raczej podobny do Wulkana.

— Więc proszę niechże mnie pani opuści, ale zanim pani pójdzie (tu przytrzymał mnie silniej niż dotąd), proszę mi łaskawie odpowiedzieć na parę pytań:

— Na jakie pytania, panie Rochester? Teraz wziął mnie w krzyżowy ogień pytań.

— St. John dał ci posadę nauczycielki w Morton; zanim się dowiedział, że jesteś jego krewną?

— Tak, panie.

— Czy często go widywałaś? Czy odwiedzał szkołę niekiedy?

— Codziennie.

— Czy pochwalał twoje plany. Jane? Wiem, że musiały być mądre, gdyż z ciebie takie zdolne stworzenie!

— Owszem, pochwalał je.

— Z pewnością odnajdywał w tobie wiele rzeczy; których się nie spodziewał znaleźć? Pod pewnymi względami jesteś niezwykle wykształcona.

— Nic o tym nie wiem.

— Mówiłaś, że miałaś mieszkanko obok szkoły. Czy Rivers przychodził tam odwiedzać ciebie?

— Czasami.

— Wieczorami?

— Raz czy dwa razy. Tu nastąpiło milczenie.

— Jak długo mieszkałaś z nim i jego siostrami po odkryciu waszego pokrewieństwa?

— Pięć miesięcy.

— Czy Rivers wiele czasu spędzał z rodziną?

— Owszem, pokój bawialny od podwórza służył do pracy jemu i nam; on siedział podoknem, a my przy stole.

— Czy dużo pracował?

— Bardzo dużo.

— Nad czym?

— Studiował język hindustański.

— A ty tymczasem co robiłaś?

— Z początku uczyłam się niemieckiego.

— Czy to on ciebie uczył?

— On nie zna niemieckiego.

— Czy niczego cię nie uczył?

— Owszem, trochę hindustańskiego.

— Rivers uczył ciebie hindustańskiego?

— Tak, panie.

— I swoje siostry także?

— Nie!

— Tylko ciebie?

— Tylko mnie.

— Czy prosiłaś go, żeby cię uczył?

— Nie.

— On sam chciał cię uczyć?

— Tak jest. Znowu milczenie.

— Dlaczego chciał cię uczyć? Na cóż mógł się tobie przydać język hindustański?

— On pragnął zabrać mnie z sobą do Indii.

— Ach! oto dotarłem do jądra całej sprawy. Więc on chciał się z tobą ożenić?

— Prosił mnie, bym została jego żoną.

— To wymysł, to bezczelny wymysł, żeby mnie rozdrażnić.

— Bardzo pana przepraszam, ale to dosłowna prawda. Prosił mnie i tę prośbę powtarzał kilkakrotnie i z takim uporem, na jaki tylko pan potrafiłby się zdobyć.

— Panno Eyre, powtarzam, może mnie pani opuścić. Ileż razy mam pani powtarzać to samo? Dlaczego siedzi pani uporczywie na moich kolanach, kiedy powiedziałem pani, żeby pani wstała?

— Dlatego, że mi tu dobrze.

— Nie, Jane, nie jest ci tu dobrze, gdyż serce twoje nie przebywa ze mną. Oddałaś serce swemu kuzynowi. Ach, do tej chwili myślałem, że moja mała Jane jest tylko moją! Wierzyłem, że mnie kocha, nawet wtedy, gdy mnie opuściła, była to kropla słodyczy w kielichu goryczy. Choć tak długo byliśmy rozdzieleni, choć tak gorącymi łzami oblałem nasze rozstanie, nigdy nie przypuszczałem, że gdy ją opłakuję, ona kocha innego! Ale daremnie narzekać, Jane, opuść mnie, odejdź i wyjdź za Riversa.

— Więc niech mnie pan zrzuci z kolan, gdyż nie zejdę z własnej woli.

— Jane, ja tak lubię ton twojego głosu, który zawsze budzi we mnie nadzieję, bo brzmi tak szczerze. Słysząc go przenoszę się wstecz o rok. Zapominam, żeś zadzierzgnęła nowe więzy. Ale nie chcę być głupcem. Idź...

— Dokąd mam iść, panie?

— Własną drogą... z mężem, którego wybrałaś.

— A kto nim jest?

— Przecież wiesz, ten St. John Rivers.

— On nie jest moim mężem i nigdy nim nie będzie. On mnie nie kocha ani ja jego nie kocham. On kocha (o ile potrafi kochać, ale inaczej niż pan) piękną, młodą pannę imieniem Rozamunda. Chciał się ze mną żenić jedynie dlatego, iż sądził, że byłabym odpowiednią żoną dla misjonarza, czym nie byłaby Rozamunda. St. John jest dobry i wielki, ale surowy, a w stosunku do mnie zimny jak lodowiec. On nie jest podobny do pana, nie czuję się dobrze przy nim, obok niego ani z nim. Nie ma dla mnie pobłażliwości ani ciepłych uczuć. Nic go we mnie nie pociąga, nawet moja młodość. Widzi we mnie tylko kilka pożytecznych właściwości umysłu... Więc mamże pana opuścić i wracać do niego?

Zadrżałam mimo woli i instynktownie przycisnęłam się bliżej do mego ociemniałego, ukochanego pana. Uśmiechnął się.

— Co mówisz, Jane! Czy to prawda? Czy istotnie tak się mają sprawy między tobą a Riversem?

— Jak najbardziej, mój panie! O, nie potrzebujesz być zazdrosny! Chciałam się z tobą odrobinę podroczyć, ażebyś się trochę otrząsnął ze smutku. Myślałam, że gniew będzie lepszy od zgryzoty. Ale jeżeli pragniesz, bym cię kochała, gdybyś mógł pojąć, jak bardzo cię kocham, byłbyś dumny i zadowolony. Całe moje serce jest twoje, mój panie: do ciebie należy i z tobą pozostanie, gdyby nawet los wygnał mnie od ciebie na zawsze.

I znowu, gdy mnie całował, bolesne myśli zasępiły mu twarz.

— Mój wygasły wzrok! Moje kalectwo! — szepnął z żalem.

Pogłaskałam go na pociechę. Wiedziałam, o czym myśli, i miałam ochotę przemówić za niego, ale nie śmiałam. Gdy odwrócił twarz na chwilę, ujrzałam łzę spływającą spod przywartej powieki i staczającą się po męskim policzku. Serce moje wezbrało.

— Nie jestem lepszy od starego, piorunem strzaskanego kasztana w Thornfield — zauważył. — Jakież prawo miałaby tamta ruina prosić młody pnącz, by świeżością zakrył jej zniszczenie?

— Nie jesteś żadną ruiną, nie jesteś drzewem strzaskanym przez piorun, jesteś młody i mocny. Rośliny będą rosły dokoła ciebie, czy będziesz je o to prosił, czy nie, gdyż cieszyć się będą twoim dobroczynnym cieniem. A rosnąc, będą się chylić ku tobie i oplatać dookoła ciebie, ponieważ twoja siła da im takie bezpieczne oparcie.

Uśmiechnął się znowu, widocznie pocieszały go moje słowa.

— Ty masz na myśli przyjaciół, Jane? — zapytał.

— Tak, przyjaciół — odpowiedziałam wahając się trochę, miałam bowiem na myśli więcej niż przyjaciół, ale nie wiedziałam, jakiego innego mam użyć słowa. On mi dopomógł.

— Ach, Jane! Ale ja pragnę żony!

— Doprawdy, mój panie?

— Tak, czy to dla ciebie nowina?

— Naturalnie, nic pan o tym nie wspomniał.

— Czy to niepożądana nowina?

— To zależy od okoliczności, od tego, kogo pan wybierze.

— Ty wybierz za mnie, Jane. Zgodzę się na twoją decyzję.

— Niechże więc pan tę wybierze, która pana kocha najbardziej.

— To już wolę wybrać tę, którą ja najbardziej kocham. Czy chcesz być moją żoną, Jane?

— Tak, mój panie.

— Żoną biednego ślepca, którego będziesz musiała prowadzić za rękę?

— Tak, chcę.

— Żoną kaleki o dwadzieścia lat starszego od ciebie, któremu będziesz musiała usługiwać?

— Tak, chcę.

— Czy to prawda, Jane?

— Najprawdziwsza prawda.

— O moje kochanie! Niechaj cię Bóg błogosławi iniech ci wynagrodzi!

— Panie Rochester, jeżeli kiedykolwiek w życiu spełniłam dobry uczynek, miałam myśl dobrą, zmówiłam szczerą i niewinną modlitwę, powzięłam poczciwy zamiar, mam za to teraz nagrodę. Być twoją żoną to dla mnie największe szczęście w życiu.

— Ponieważ lubisz się poświęcać.

— Poświęcać! Cóż poświęcam? Głód w zamian za pokarm, oczekiwanie za zadowolenie. Mieć prawo objąć ramionami to, co cenię, przycisnąć usta do tego, co kocham, oprzeć się na tym, czemu ufam, czy to znaczy się poświęcać? Jeżeli tak, to zaiste lubię się poświęcać.

— Ale trzeba będzie znosić moje kalectwo, Jane; ciągle patrzeć na moje braki.

— Te dla mnie nie istnieją. Kocham cię jeszcze bardziej teraz, kiedy mogę ci być rzeczywiście użyteczna, niż wtedy, kiedy dumny i niezależny gardziłeś wszelką inną rolą oprócz roli dawcy i opiekuna.

— Ja dotychczas nie cierpiałem pomocy, nie znosiłem, by mnie prowadzono, teraz czuję, że będzie inaczej. Nie lubiłem brać w rękę dłoni sługi, ale miło jest poczuć, że rękę moją otaczają drobne paluszki Jane. Wolałem zupełną samotność niż ciągłą obecność ludzi najemnych, ale miłe usługi Jane będą źródłem ciągłej radości. Jane mi odpowiada, ale czy ja jej odpowiadam?

— W każdym calu, mój panie.

— Skoro tak jest, nie mamy na co czekać, musimy się pobrać natychmiast.

Wyglądał ożywiony i mówił z zapałem, budziła się w nim dawna gwałtowność.

— Musimy się połączyć bez zwłoki, Jane. Trzeba tylko wydostać licencję, a potem weźmiemy ślub.

— Panie Rochester, właśnie spostrzegłam, że słońce dobrze się już przechyliło na zachód i Pilot poszedł do domu na obiad. Niech mi pan pozwoli spojrzeć na swój zegarek.

— Przypnij go sobie do paska, Żanetko, mnie on niepotrzebny.

— Dochodzi czwarta. Nie czujesz głodu?

— Za dwa dni musi odbyć się nasz ślub, Jane. Mniejsza teraz o piękne suknie i klejnoty, wszystko to nic niewarte.

— Słońce wysuszyło kropelki deszczu. Wietrzyk ustał, zrobiło się gorąco.

— Czy wiesz, Jane, że mam twój naszyjnik z perełek na szyi pod krawatem? Noszę go stale od dnia, gdy straciłem swój skarb jedyny, jako pamiątkę po tobie.

— Wrócimy do domu przez las, droga w cieniu będzie milsza.

Snuł wątek myśli nie zważając na mnie.

— Ty mnie zapewne uważasz za niereligijnego łotra, ale moje serce właśnie teraz wzbiera wdzięcznością ku dobrotliwemu Bogu. Bóg nie patrzy tak jak człowiek, ale widzi o wiele jaśniej, nie sądzi tak jak człowiek, ale o wiele mądrzej. Źle postąpiłem, byłbym skalał mój niewinny kwiatek, tchnął winę na jego czystość. Wszechmogący mi go odebrał. Ja w zuchwałym buncie nieledwie przeklinałem boskie zrządzenie, zamiast poddać się wyrokowi, bluźniłem mu. Boska sprawiedliwość poszła swoim torem: spadły na mnie nieszczęścia, musiałem przejść blisko śmierci. Jego kary są potężne, a dotknęła mnie taka, która upokorzyła mnie raz na zawsze. Ty wiesz, jak dumny byłem ze swej siły. Czymże ona jest teraz, gdy muszę ją zdawać na obce przewodnictwo jak dziecko swoją słabość rodzicom. W ostatnich czasach dopiero... w ostatnich czasach zacząłem widzieć i uznawać rękę Bożą w mej niedoli. Zacząłem odczuwać wyrzut sumienia, żal, pragnienie pogodzenia się ze Stwórcą. Zacząłem modlić się niekiedy, bardzo krótkie to były modlitwy, ale bardzo szczere.

Parę dni temu, mogę nawet porachować dni... przed czterema dniami, zeszłego poniedziałku w nocy, opanował mnie dziwny nastrój: żal zastąpił rozpacz, smutek — posępne przygnębienie. Od dawna miałem wrażenie, że skoro nigdzie nie mogę cię odnaleźć, więc musisz być martwa. Późno owej nocy — było to może między jedenastą a dwunastą — zanim udałem się na spoczynek, błagałem Boga, by jeżeli to zgadza się z Jego wolą, zabrał mnie wkrótce z tego świata i dopuścił do tamtego, gdzie jeszcze mogłem mieć nadzieję połączenia się z Jane.

Siedziałem w pokoju przy otwartym oknie. Koiło mnie balsamiczne powietrze nocne. Chociaż nie mogłem widzieć gwiazd, niewyraźna, świetlista mgiełka zwiastowała mi obecność księżyca. Tęskniłem za tobą, Jane! Och, jak tęskniłem za tobą, duszą i ciałem! Pytałem Boga w męce i pokorze, czy nie dość długo jestem opuszczony, dotknięty smutkiem, udręczony, czy nie zaznam nareszcie szczęścia i spokoju. Uznawałem, że zasłużyłem na wszystkie cierpienia, skarżyłem się, że już więcej znieść nie mogę, i nagle, mimo woli, całe pragnienie mego serca wydarto mi się z ust słowami: „Jane! Jane! Jane!"

— Czy wymówiłeś głośno te słowa?

— Tak, Jane. Gdyby mnie kto słyszał, pomyślałby, że zwariowałem, z tak szaloną wymówiłem je energią.

— A działo się to w poniedziałek nocą, około północy?

— Tak, ale czas tutaj nic nie stanowi. To, co nastąpiło, jest najdziwniejsze. Pomyślisz, że jestem zabobonny, może trochę byłem i jestem przesądny, pomimo to jest to rzeczywista prawda, prawda w każdym razie, że słyszałem to, o czym opowiadam. Otóż, gdy zawołałem: „Jane! Jane! Jane!", odpowiedział mi głos — skąd pochodził, nie wiem, ale czyj był, poznałem — odpowiedział mi: „Idę! Czekaj na mnie!", a w chwilę potem z wiatrem doleciał mnie szept:. „Gdzie jesteś?"

Powiem ci, o ile potrafię, jaką myśl, jaki obraz słowa te nasunęły mojej duszy. Jednakże trudno jest wyrazić to, co chciałbym powiedzieć. Ferndean, jak widzisz, zagrzebane jest w gęstym lesie, odgłosy zapadają się głucho, zamierają bez echa. To „Gdzie jesteś?" zdawało się wymówione pośród gór, gdyż słyszałem echo górskie powtarzające te wyrazy. Chłodniejszy i świeższy wiatr owiewał mi w owej chwili skronie, mogłem sobie wyobrazić, że w jakiejś dzikiej, samotnej okolicy Jane i ja spotkamy się. Wierzę, że musieliśmy się spotkać wtedy w duchu. Ty z pewnością byłaś w owej godzinie pogrążona w nieświadomości snu, Jane. Może to dusza twoja opuściła swoją siedzibę, by pocieszyć moją duszę, gdyż były to twoje słowa, jestem tego tak pewny jak tego, że żyję.

Ja także w poniedziałek nocą około północy otrzymałam owo tajemnicze wezwanie. Tymi to właśnie słowami odpowiedziałam na nie. Wysłuchałam opowiadania pana Rochestera, ale nie opowiedziałam mu tego, co mnie spotkało. Ten zbieg wydarzeń wydał mi się zbyt niepojęty, by go roztrząsać. Opowiadanie moje wywarłoby głębokie wrażenie na duszy mojego towarzysza, a duszy tej, na skutek cierpienia jeszcze zbyt skłonnej do melancholii, nie służyłby głęboki cień nadprzyrodzonych możliwości. Przemilczałam więc to i rozważałam we własnym sercu.

— Nie możesz się przeto dziwić — mówił dalej mój pan — że gdy zjawiłaś się przy mnie wczorajszego wieczoru tak niespodziewanie, trudno mi było uwierzyć, że jesteś czymś więcej niż głosem i zjawą, która rozpłynie się w milczeniu i niebycie jak ów północny szept i echo górskie. Teraz, dzięki Bogu! wiem, że jest inaczej. Tak, dziękuję Bogu!

Zdjął mnie ze swych kolan i zdjąwszy z czcią kapelusz, chyląc ku ziemi niewidome oczy stał w niemej modlitwie. Tylko ostatnie wyrazy wymówił dosłyszalnie:

— Dziękuję Stwórcy, Panu memu, że sądząc mnie nie zapomniał o miłosierdziu. Pokornie błagam Odkupiciela, by dał mi siłę do prowadzenia czystszego niż dotychczas życia.

Po czym wyciągnął rękę, ażebym go mogła prowadzić. Ujęłam ją, przycisnęłam na chwilę do ust. a potem pozwoliłam tej drogiej ręce otoczyć moje ramię. Będąc o wiele niższa wzrostem od niego, mogłam mu służyć zarazem za podporę i przewodnika. Weszliśmy do lasu i zawróciliśmy ku domowi.

 







Дата добавления: 2015-09-04; просмотров: 397. Нарушение авторских прав; Мы поможем в написании вашей работы!



Композиция из абстрактных геометрических фигур Данная композиция состоит из линий, штриховки, абстрактных геометрических форм...

Важнейшие способы обработки и анализа рядов динамики Не во всех случаях эмпирические данные рядов динамики позволяют определить тенденцию изменения явления во времени...

ТЕОРЕТИЧЕСКАЯ МЕХАНИКА Статика является частью теоретической механики, изучающей условия, при ко­торых тело находится под действием заданной системы сил...

Теория усилителей. Схема Основная масса современных аналоговых и аналого-цифровых электронных устройств выполняется на специализированных микросхемах...

ОПРЕДЕЛЕНИЕ ЦЕНТРА ТЯЖЕСТИ ПЛОСКОЙ ФИГУРЫ Сила, с которой тело притягивается к Земле, называется силой тяжести...

СПИД: морально-этические проблемы Среди тысяч заболеваний совершенно особое, даже исключительное, место занимает ВИЧ-инфекция...

Понятие массовых мероприятий, их виды Под массовыми мероприятиями следует понимать совокупность действий или явлений социальной жизни с участием большого количества граждан...

Тема 2: Анатомо-топографическое строение полостей зубов верхней и нижней челюстей. Полость зуба — это сложная система разветвлений, имеющая разнообразную конфигурацию...

Виды и жанры театрализованных представлений   Проживание бронируется и оплачивается слушателями самостоятельно...

Что происходит при встрече с близнецовым пламенем   Если встреча с родственной душой может произойти достаточно спокойно – то встреча с близнецовым пламенем всегда подобна вспышке...

Studopedia.info - Студопедия - 2014-2024 год . (0.009 сек.) русская версия | украинская версия