Студопедия — ROZDZIAŁ XI
Студопедия Главная Случайная страница Обратная связь

Разделы: Автомобили Астрономия Биология География Дом и сад Другие языки Другое Информатика История Культура Литература Логика Математика Медицина Металлургия Механика Образование Охрана труда Педагогика Политика Право Психология Религия Риторика Социология Спорт Строительство Технология Туризм Физика Философия Финансы Химия Черчение Экология Экономика Электроника

ROZDZIAŁ XI






 

Nowy rozdział w powieści to coś takiego jak nowa scena w sztuce teatralnej, a gdy teraz podnoszę kurtynę, wyobraź sobie, czytelniku, że widzisz pokój w hotelu „Pod Królem Jerzym" w Millcote, z takim obiciem w duży deseń na ścianach, jakie bywają w pokojach hotelowych; z takim dywanem, takimi meblami, ozdobami nad kominkiem i sztychami, wśród których widzisz portret Jerzego III oraz portret księcia Walii i scenę śmierci Wolfe'a. Wszystko to widzisz przy świetle lampy olejnej, zwieszającej się od sufitu, i sutego ognia, przy którym siedzę w płaszczu i kapeluszu: mufka i parasol leżą na stole, a ja rozgrzewam zziębłe i ścierpłe członki nasiąkłe chłodem po szesnastu godzinach podróży w ostrym październikowym powietrzu. Wyjechałam z Lowton o czwartej godzinie rano, a zegar ratuszowy w Millcote właśnie bije ósmą wieczór.

Chociaż siedzę tu względnie wygodnie, nie odczuwam zupełnego spokoju. Myślałam, gdy kareta pocztowa stanęła, że ktoś będzie tu na mnie czekał. Niespokojnie rozglądałam się schodząc po drewnianych schodkach, które posługacz przystawił dla mojej wygody; spodziewałam się usłyszeć swoje nazwisko, zobaczyć jakiś powóz przysłany po mnie z Thornfield. Tymczasem nic podobnego nie było widać, a kelner zapytany, czy kto nie dowiadywał się opannę Eyre, odpowiedział przecząco. Toteż nie miałam innego wyboru jak poprosić o pokój w hotelu, i tutaj oto czekam przejęta różnymi wątpliwościami i obawą.

Bardzo dziwnego uczucia doznaje niedoświadczona młoda istota zdając sobie sprawę, że jest zupełnie sama na świecie, odcięta od wszelkich stosunków z ludźmi, niepewna, czy dotrze do portu, do którego zmierza, a świadoma, że wiele przeszkód nie pozwoli jej zawrócić do tego, który opuściła. Urok przygody osładza to wrażenie, duma się nim cieszy, ale lęk rzuca nań cień, we mnie zaś lęk zapanował przemożnie, gdy minęło pół godziny, a samotności mej nic nie przerywało. Postanowiłam zadzwonić.

— Czy jest tu w sąsiedztwie posiadłość zwana Thornfield? — zapytałam służącego, gdy stawił się na dzwonek.

— Thornfield? Nie wiem, proszę pani, zapytam przy bufecie.

Zniknął, ale wnet powrócił.

— Czy nazwisko pani panna Eyre? — zapytał.

— Tak.

— Jakiś człowiek czeka tu na panią.

Skoczyłam na równe nogi, pochwyciłam mufkę i parasol i wybiegłam na korytarz. Przy otwartych drzwiach stał jakiś mężczyzna, a na niejasno oświetlonej ulicy dojrzałam jednokonny powóz.

— To będzie zapewne bagaż pani — przemówił zobaczywszy mnie i wskazał walizkę stojącą na korytarzu.

— Tak.

Wyniósł walizkę i umieścił ją na powoziku, po czym Ja wsiadłam; zanim zatrzasnął drzwiczki, zapytałam, jak daleko do Thornfield.

— Będzie ze sześć mil.

— Jak długo potrwa nasza jazda?

— Może z półtorej godziny.

Zamknął drzwiczki, wsiadł na kozioł iruszyliśmy Jechaliśmy powoli, miałam dość czasu na rozmyślania. Rada byłam, że nareszcie zbliżam się do celu podróży. Oparta w wygodnym, choć nieeleganckim powoziku, puściłam wodze dumaniu.

„Wyobrażam sobie — myślałam — sądząc po prostocie służącego i ekwipażu, że pani Fairfax nie musi być tak wielce świetną damą; tym lepiej; raz tylko w życiu mieszkałam w domu wielkich państwa i bardzo się wśród nich czułam nieszczęśliwa. Ciekawa jestem, czy mieszka sama z tą małą dziewczynką tylko; jeżeli tak i jeżeli jest dosyć miła, potrafię z pewnością żyć z nią dobrze; będę się o to starała; w tym tylko bieda, że chociaż się człowiek najusilniej stara, nie zawsze mu się udaje. W Lowood, to prawda, postanowiłam być jak najlepsza, dotrzymałam postanowienia i udało mi się zyskać sympatię i uznanie; ale pamiętam, że u pani Reed najlepsze chęci moje rozbijały się o szorstką i wzgardliwą odprawę. Dałby Bóg, by pani Fairfax nie okazała się drugą panią Reed; a zresztą, gdyby nawet tak było, nic mnie nie zmusza, żebym pozostała u niej! W najgorszym razie mogę zawsze dać nowe ogłoszenie. Ciekawa jestem, czy to jeszcze daleko."

Spuściłam okno i wyjrzałam; Millcote pozostało za nami: sądząc po ilości świateł, miasto to było dość wielkie, o wiele większe niż Lowton. Przejeżdżaliśmy teraz, o ile mogłam dojrzeć, przez rodzaj pastwiska, wszędzie jednak widziało się rozsiane domostwa. Czułam, że znajduję się w okolicy odmiennej od Lowood, ludniejszej, mniej malowniczej, ruchliwszej, mniej romantycznej.

Droga była ciężka, noc mglista; woźnica mój pozwolił koniowi przez cały czas iść stępa i półtorej godziny przeciągnęło się bodaj do dwóch; na koniec odwrócił się na koźle i powiedział:

— A teraz to już dojeżdżamy do Thornfield!

Wyjrzałam znowu: mijaliśmy kościół; zobaczyłam niską, przysadzistą wieżę, a zegar na niej wybijał właśnie kwadrans; zobaczyłam rząd gęstych świateł na skłonie pagórka, oznaczający wieś czy osiedle. W dziesięć minut potem woźnica zsiadł z kozła i otworzył bramę na oścież; przejechaliśmy, a wrota zatrzasnęły się za nami. Posuwaliśmy się teraz powoli podjazdem, aż zajechaliśmy przed długi front domu. Światło świec błyszczało w jednym łukowym oknie; wszystkie inne były ciemne. Powozik zatrzymał się przed drzwiami frontowymi; otworzyła je służąca, wysiadłam i weszłam.

— Proszę panią tędy — rzekła dziewczyna. Przeszłam za nią przez kwadratowy hall o wysokich drzwiach dokoła; wpuściła mnie do pokoju, mocno oświetlonego buchającym na kominku ogniem i świecami. Światło olśniło mnie na razie po ciemnościach, do jakich przez dwie godziny oczy moje nawykły; gdy jednak wzrok mi powrócił, miły obraz ukazał się moim oczom.

Zaciszny, mały pokój; stół przed wesołym ogniem na kominku; fotel o wysokim oparciu, staroświecki, a w nim siedząca najmilsza na świecie staruszka we wdowim czepeczku, czarnej jedwabnej sukni i śnieżnobiałym muślinowym fartuszku; zupełnie taka, jak sobie wyobraziłam panią Fairfax, tylko mniej okazała i z pozoru łagodniejsza. Zajęta była robotą na drutach; duży kot poważnie siedział u jej nóg; niczego, jednym słowem, nie brakło ku wytworzeniu idealnego domowego nastroju. Jak na pierwsze kroki początkującej nauczycielki trudno by wymarzyć pomyślniejszą atmosferę; nie było tu przygniatającej wielkości, krępującej wyniosłości; zaledwie też weszłam, staruszka wstała i szybko a uprzejmie podeszła do mnie.

— Jak się droga pani miewa? Boję się, że pani nudną miała drogę; John jeździ tak wolno; musiała pani zziębnąć, niech się pani zbliży do ognia.

— Mam przyjemność mówić z panią Fairfax, nieprawdaż? — przemówiłam.

— Tak; niech pani siada.

Zaprowadziła mnie do własnego fotela, a potem zaczęła zdejmować ze mnie szal i rozwiązywać mi wstążki kapelusza; prosiłam ją, żeby sobie nie zadawała tyle trudu.

— O, to żaden trud, a pani ręce zapewne zgrabiały z zimna. Lea, przyrządź trochę gorącego wina i podaj kilka kanapek; masz tu klucze od spiżarni.

I wyciągnąwszy z kieszeni prawdziwie gospodarski pęk kluczy wręczyła je służącej.

— Niechże się pani zbliży do ognia — mówiła dalej. — Rzeczy swoje, moja droga, przywiozła pani zapewne teraz?

— Tak, proszę pani.

— Każę je wnieść do pani pokoju — rzekła i wyszła drobnym kroczkiem.

„Traktuje mnie jak gościa — pomyślałam. — Nie spodziewałam się takiego przyjęcia; spodziewałam się chłodu i oficjalnej uprzejmości; co innego opowiadano mi o traktowaniu nauczycielki; ale nie trzeba cieszyć się za wcześnie."

Pani Fairfax powróciła; usunęła ze stołu swoją robotę i parę książek, robiąc miejsce na tacę, którą teraz wniosła Lea; sama też podała mi posiłek. Czułam się skrępowana taką uprzejmością, jakiej dotąd nigdy nie zaznałam, i to ze strony mojej pracodawczyni i zwierzchniczki; ponieważ jednak ona widocznie uważała, że to, co robi, jest słuszne, więc pomyślałam, że najlepiej będzie przyjmować jej grzeczności spokojnie.

— Czy będę miała przyjemność dziś jeszcze zobaczyć pannę Fairfax? — zapytałam po zjedzeniu tego, czym mnie częstowała.

— Co pani powiedziała, moja droga? Jestem trochę przygłucha — odpowiedziała dobra pani przysuwając ucho do moich ust.

Powtórzyłam wyraźnie pytanie.

— Pannę Fairfax? Ach, pani chce powiedzieć: pannę Varens. Przyszła pani uczenniczka nazywa się Varens.

— Ach, tak! Więc to nie pani córeczka?

— Nie, ja nie mam dzieci.

Miałam ochotę dopytywać dalej, dowiedzieć się, kim jest dla niej mała Varens, ale przypomniałam sobie, że to niegrzecznie zadawać zbyt wiele pytań i że przecież dowiem się o tym z czasem.

— Taka jestem zadowolona — mówiła dalej siadłszy naprzeciw mnie i biorąc kota na kolana — że pani przyjechała. Przyjemne teraz będzie życie w towarzystwie pani. Naturalnie, tutaj jest zawsze przyjemnie, bo Thornfield to piękny stary dwór, może trochę zaniedbany w ostatnich latach, ale zawsze bardzo to godna siedziba. A jednak, pani rozumie, że zimą smutno, gdy się jest zupełnie samą, choćby w najlepszym mieszkaniu. Powiedziałam „samą" — prawda, że Lea to miła dziewczyna, a John i jego żona — ludzie bardzo przyzwoici, ale, widzi pani, to tylko służba i nie można rozmawiać z nimi jak z równymi sobie — trzeba ich trzymać trochę z daleka, żeby nie stracić na powadze. Minionej zimy (a była to bardzo surowa zima, jeśli pani pamięta; o ile śnieg nie padał, to lało i wiało), otóż minionej zimy od listopada do lutego oprócz rzeźnika i listonosza żywa dusza nie pokazała się tutaj. Toteż naprawdę wpadałam w melancholię, wieczór po wieczorze wysiadując tak sama, niekiedy wzywałam do siebie Leę, żeby mi poczytała trochę; ale zdaje mi się, że biednej dziewczynie nie bardzo to smakowało, ten obowiązek był dla niej zbyt uciążliwy. Wiosną i latem to już człowiekowi raźniej: słońce i długie dni tyle zmian przynoszą; a właśnie na początku tej jesieni mała Adelka Varens przybyła tu z boną; dziecko od razu ożywia cały dom; a teraz z panią będzie mi zupełnie wesoło!

Prawdziwie ciepłym uczuciem zabiło we mnie serce ku zacnej staruszce, gdym słuchała jej gawędzenia. Przysunęłam swoje krzesło bliżej ku niej i powiedziałam, że serdecznie pragnę, ażeby znalazła we mnie towarzystwo tak miłe, jak to sobie obiecuje.

— Ale nie będę już pani dłużej zatrzymywać — rzekła. — Dochodzi dwunasta, jechała pani cały dzień i musi być zmęczona. Jeżeli pani dobrze rozgrzała sobie nogi, to zaprowadzę panią do jej pokoju. Kazałam dla pani przygotować pokój obok mojego; to tylko pokoik, ale pomyślałam, że będzie go pani wolała niż który z wielkich frontowych; to prawda, że tam są meble piękniejsze, ale wielkie pokoje są takie smutne i opuszczone, ja sama nigdy w nich nie sypiam.

Podziękowałam za życzliwość przy wyborze, a że istotnie zmęczyła mnie długa podróż, oświadczyłam, że gotowa jestem położyć się. Pani Fairfax wzięła świecę i wyszła z pokoju, a ja w ślad za nią. Najpierw poszła przekonać się, czy drzwi od hallu są zamknięte; wyciągnąwszy klucz z zamka poprowadziła mnie na górę. Schody i poręcze były dębowe, okna nad schodami wysokie, z gotyckimi kratami. Zarówno okna, jak i długa galeria, na którą wychodziły drzwi sypialnych pokoi, robiły wrażenie jakiejś kościelnej, a nie mieszkalnej budowli. Nawet chłód i powietrze jakby sklepień podziemnych panowały na schodach i galerii, nasuwając niemiłe wrażenie pustki i samotności. Toteż rada byłam, gdy wszedłszy ostatecznie do mojego pokoju, przekonałam się, że jest mały i umeblowany w zwykłym, nowoczesnym stylu.

Gdy pani Fairfax powiedziała mi życzliwie dobranoc, zamknęłam drzwi i rozejrzałam się spokojnie dokoła. Wesoły wygląd mojego pokoiku zatarł we mnie niesamowite wrażenie ciemnych, obszernych schodów i długiej, zimnej galerii. Uprzytomniłam sobie, że po całej dobie fizycznego trudu i duchowego niepokoju znajduję się nareszcie w bezpiecznym porcie. Wdzięcznością wezbrało we mnie serce, uklękłam przy łóżku i zaniosłam dziękczynną modlitwę, nie zapominając błagać o dalszą pomoc i możność zasłużenia na tę dobroć, którą mi tak szczerze ofiarowano, zanim na nią zapracowałam. Posłanie moje było miękkie, a w pustym pokoju nie czaiły się strachy. Zmęczona i równocześnie zadowolona zasnęłam niebawem mocno. Jasny był dzień, gdym się obudziła.

Tak wesołym wydał mi się pokoik, gdy słońce zaświeciło przez niebieskie perkalowe firanki ukazując ściany tapetowane i dywan na podłodze; tak się to różniło od prostych desek i wyplamionych tynków w Lowood, że na ten widok wpadłam w dobry humor. Zewnętrzne rzeczy mają wielki wpływ na młodych; pomyślałam, że jaśniejszy okres życia otwiera się przede mną — okres, który będzie miał i kwiaty, i przyjemności obok cierni i trudów. Wszystko we mnie, pobudzone zmianą otoczenia wobec nowego pola otwartego nadziejom, drgnęło nowym życiem. Nie wiem dokładnie, czego się spodziewałam, ale w każdym razie czegoś miłego; może nie dzisiaj, nie za miesiąc, ale w nieokreślonej przyszłości.

Wstałam, ubrałam się starannie, chociaż jak najskromniej, gdyż w całej swojej garderobie nie miałam niczego, co by nie było jak najprościej uszyte; lubiłam jednak schludność i staranność w ubiorze. Nie leżało w mej naturze zaniedbywać powierzchowność, nie dbać o wrażenie; przeciwnie, pragnęłam zawsze wyglądać możliwie najlepiej i podobać się o tyle, o ile mogłam nie będąc urodziwa. Żałowałam niekiedy, że nie jestem ładniejsza; pragnęłam niekiedy mieć żywszą cerę, prosty nos, drobne koralowe usta; pragnęłam być wysoka, postawna i dobrze zbudowana; odczuwałam to jako nieszczęście, że jestem taka mała i blada, że mam rysy tak nieregularne i wydatne. I skąd się brały we mnie te pragnienia i żale? Trudno by odpowiedzieć; ja sama wtedy nie umiałabym dać sobie na to jasnej odpowiedzi, a przecież był po temu powód, logiczny i naturalny. Bądź co bądź, gdy wyszczotkowałam włosy bardzo gładko i włożyłam czarną sukienkę — która, choć skromna na modłę kwakrów, miała przynajmniej tę zaletę, iż doskonale leżała, gdy przypięłam czysty biały kołnierzyk, pomyślałam, że wyglądam dosyć przyzwoicie, by móc się pokazać pani Fairfax i nie wywołać antypatii w mojej nowej uczennicy. Otworzyłam tedy okno, ułożyłam wszystko w porządku na toalecie i wyszłam.

Minąwszy długą, matą zasłaną galerię, zeszłam po śliskich dębowych schodach i weszłam do hallu; tam zatrzymałam się chwilę; przyglądałam się obrazom na ścianach (jeden, pamiętam, przedstawiał mężczyznę z marsową miną, w zbroi, a drugi damę w upudrowanej peruce i naszyjniku z pereł), brązowej lampie zwieszającej się z sufitu, wielkiemu zegarowi, którego pudło było z kunsztownie rzeźbionego dębu i czarne jak heban od czyszczenia. Wszystko wydawało mi się wielce okazałe i wszystko mi imponowało, bo też tak mało byłam przyzwyczajona do wszelkich wspaniałości! Drzwi hallu, do połowy oszklone, były otwarte; stanęłam w progu. Piękny by! poranek jesienny; wczesne słońce świeciło pogodnie nad żółknącymi gajami i jeszcze zielonymi polami; wyszedłszy na trawnik podniosłam wzrok i obejrzałam front domu. Dom był na trzy piętra wysoki, niewielkich rozmiarów, ale dość okazały: dwór szlachecki, nie wielkopańska siedziba. Biegnące dokoła dachu blanki nadawały mu wygląd malowniczy. Szary front dworu odbijał od zielonego tła drzew, dźwigających mnóstwo gniazd wronich. Kraczące ich mieszkanki unosiły się teraz w powietrzu przelatując ponad trawnikiem i ogrodem, by opaść na wielkiej łące poza niskim płotem, gdzie rząd potężnych starych drzew cierniowych, silnych, sękatych i szerokich jak dęby, od razu wyjaśnił mi etymologię nazwy miejscowości. Dalej widniały pagórki; nie były one tak wyniosłe jak te, które otaczały Lowood, ani tak skaliste i nie tworzyły takiej zapory odgraniczającej od żyjącego świata, lecz ciche, spokojne, a jednak zamykające Thornfield w jakimś odosobnieniu, jakiego nie byłabym przypuszczała w pobliżu tak ruchliwej miejscowości jak Millcote. Małe osiedle, którego dachy wyglądały spośród drzew, rozpostarło się na pochyłości jednego pagórka; kościół miejscowy wznosił się bliżej Thornfield; szczyt jego starej wieży sterczał nad kępą drzew pomiędzy domem a bramą.

Radowałam się jeszcze spokojnym widokiem i miłą świeżością powietrza; przysłuchiwałam się z przyjemnością krakaniu wron. Jeszcze oglądałam szeroki, siwy front domu, zastanawiając się nad tym, jaki to wielki dom dla samotnej jego mieszkanki, małej staruszki pani Fairfax, gdy pani ta ukazała się w drzwiach.

— Co widzę? Już pani wyszła? — powiedziała. — Ranny ptaszek z pani.

Zbliżyłam się do niej; powitała mnie serdecznym pocałunkiem i uściskiem ręki.

— Jak się pani podoba Thornfield? — zapytała.

Powiedziałam jej, że bardzo mi się podoba.

— Tak — odpowiedziała — to ładna siedziba; lękam się tylko, że zakradną się tu nieporządki, jeżeli pan Rochester nie zastanowi się i nie zamieszka tu na stałe albo przynajmniej jeżeli częściej tu nie będzie zaglądał: wielkie domy i piękne ogrody wymagają obecności właściciela.

— Pan Rochester! Któż to jest? — zawołałam.

— Właściciel Thornfield — odpowiedziała spokojnie. — To pani nie wiedziała, że on się nazywa Rochester?

Naturalnie, że nie wiedziałam, nigdy o nim przedtem nie słyszałam; ale staruszka widocznie uważała istnienie jego za fakt ogólnie wiadomy, o którym każdy instynktownie musi wiedzieć.

— A ja myślałam — powiedziałam dalej — że Thornfield należy do pani.

— Do mnie? Dziecko moje, co za pomysł! Ja tu jestem tylko gospodynią-zarządczynią. To prawda, że jestem daleko spokrewniona z Rochesterami ze strony matki, a właściwie nie tyle ja, ile mój mąż. Mój mąż był duchownym, pastorem w Hay, tej małej wiosce tam na wzgórzu, a ten oto kościół blisko bram to był jego kościół. Matka obecnego pana Rochestera, z domu Fairfax, była kuzynką mojego męża; ale ja nie wykorzystuję tego pokrewieństwa, jest ono dla mnie niczym; uważam się po prostu za zwykłą zarządczynię; mój chlebodawca jest zawsze uprzejmy, a ja też niczego więcej nie wymagam.

— A ta mała dziewczynka, moja uczennica?

— To jest pupilka pana Rochestera; polecił mi wyszukać dla niej nauczycielkę. Sądzę, że ją chce wychować w naszym hrabstwie. A oto właśnie ona idzie z boną!

Tak więc wyjaśniła się zagadka; ta uprzejma, dobrotliwa maleńka wdowa nie była żadną wielką panią, była osobą zależną tak jak i ja. Nic na tym w moich oczach nie straciła, przeciwnie, ucieszyło mnie to tylko. Równość pomiędzy nią a mną stawała się rzeczywistsza, nie wynikała tylko z łaskawości z jej strony; tym lepiej, będę się czuła swobodniejsza na swoim stanowisku.

Gdy tak rozmyślałam, mała dziewczynka wyprzedzając towarzyszkę biegła ku nam przez trawnik. Przyjrzałam się mojej uczennicy, która, zdaje się, z początku mnie nie zauważyła. Było to dziecko jeszcze, może siedmio- albo ośmioletnie, delikatnie zbudowane, z bladą, o drobnych rysach twarzyczką. Obfite włosy opadały jej w lokach do pasa.

— Dzień dobry, Adelko — przemówiła pani Fairfax. — Pójdź i przywitaj się z tą panią, która cię będzie uczyła, tak ażebyś wyrosła z czasem na mądrą kobietę.

Mała zbliżyła się.

C'est Ià ma gouvernante? — rzekła wskazując mnie palcem i zwracając się do bony; ta odpowiedziała:

Mais oui, certainement.

— Czy to są cudzoziemki? — zapytałam, ze zdumieniem usłyszawszy język francuski.

— Bona jest cudzoziemką, a Adelka urodziła się na kontynencie, który dopiero przed kilku miesiącami opuściła. Gdy tu przybyła, nie umiała zupełnie mówić po angielsku, teraz mówi trochę; ja jej nie rozumiem, tak miesza angielski z francuskim, ale pani z pewnością potrafi dobrze ją zrozumieć.

Mnie na szczęście francuskiego uczyła Francuzka, a że starałam się zawsze jak najwięcej rozmawiać z panią Pierrot, że przy tym przez siedem lat uczyłam się codziennie kawałka prozy francuskiej na pamięć, pracowałam nad akcentem naśladując wymowę swojej nauczycielki, więc też osiągnęłam pewien stopień biegłości i poprawności w tym języku i nie obawiałam się trudności w porozumiewaniu się z Adelką. Mała przybliżyła się do mnie i podała mi rękę, ja zaś prowadząc ją na śniadanie, powiedziałam kilka zdań w jej własnym języku; odpowiadała mi zrazu krótko, ale gdy siadłyśmy do stołu, mała przypatrzywszy mi się badawczo przez jakieś dziesięć minut swymi wielkimi piwnymi oczami, zaczęła nagle bardzo szybko mówić:

— Ach! — zawołała po francusku — pani umie mówić moim językiem tak dobrze jak pan Rochester! Mogę rozmawiać z panią, tak jak z nim rozmawiam; i Sophie będzie mogła mówić do pani! Jak ona się ucieszy! Nikt jej tutaj nie rozumie; pani Fairfax umie tylko po angielsku. Sophie to moja bona; przybyła tu ze mną przez morze wielkim okrętem z kominem, który dymił, i jak jeszcze!... Ja chorowałam i Sophie także, a i pan Rochester chorował. Pan Rochester leżał na kanapie w ładnym pokoju, który nazywał się salonem, a Sophie i ja miałyśmy łóżeczka gdzie indziej. Ja o mało nie wypadłam ze swego, było takie jak półeczka. A mademoiselle, jak się mademoiselle nazywa?

— Eyre. Jane Eyre.

— Aire? Ba! nie umiem tego wymówić! No, i nasz okręt zatrzymał się rano, zanim jeszcze zupełnie jasny dzień nastał, przed wielkim miastem, gdzie były bardzo ciemne domy, a wszystkie zadymione; wcale nie takie jak w ładnym, czystym mieście, skąd przybyłam; a pan Rochester przeniósł mnie na rękach przez deskę na ląd; a Sophie szła za nami; a potem wsiedliśmy wszyscy do powozu, który nas zawiózł do pięknego, wielkiego domu, większego niż ten i piękniejszego; taki dom nazywa się hotel. Tam pozostaliśmy prawie tydzień; ja i Sophie chodziłyśmy codziennie na spacer do wielkiego zielonego ogrodu pełnego drzew, który nazywają Parkiem; i było tam oprócz mnie wiele innych dzieci i staw z pięknymi ptakami, które karmiłam chlebem.

— Czy pani ją rozumie, choć ona tak prędko trzepie? — zapytała pani Fairfax.

Rozumiałam ją bardzo dobrze, gdyż byłam przyzwyczajona do szybkiej mowy madame Pierrot.

— Pragnęłabym — ciągnęła dalej poczciwa staruszka — żeby jej pani zadała parę pytań o jej rodziców; ciekawam, czy ich pamięta.

— Adelko — zapytałam — u kogo mieszkałaś wtedy, gdy byłaś w tym ładnym, czystym mieście, o którym mówiłaś?

— Dawno temu mieszkałam u mamy; ale mama poszła do nieba. Mama uczyła mnie tańczyć, śpiewać i mówić wierszyki. Wielu panów i wiele pań przychodziło do mamy z wizytami, a ja wtedy tańczyłam przed nimi albo siadywałam u nich na kolanach i śpiewałam im; ja to lubiłam. Czy mam pani zaśpiewać co teraz?

Skończyła śniadanie, więc pozwoliłam jej przedstawić próbkę swych umiejętności. Zsunęła się z krzesła, przyszła do mnie i siadła mi na kolanach; potem złożywszy rączki poważnie przed sobą, strząsnąwszy w tył loki i podniósłszy oczy do sufitu zaczęła śpiewać arię z jakiejś opery. Była to skarga opuszczonej kobiety, która opłakuje zdradę swego kochanka, wzywa dumę na pomoc, a potem każe służebnej, by ją ubrała w najpiękniejsze klejnoty i najbogatsze suknie i postanawia spotkać się z niewiernym wieczorem na balu, by mu okazać wesołością i zachowaniem, jak mało obeszła ją jego zdrada.

Temat wydał mi się dziwnie niestosowny dla dziecka; przypuszczam jednak, że cała pointa leżała w tym właśnie, by słyszeć słowa miłości i zazdrości śpiewane usteczkami dziecka. Według mnie, był to pomysł w bardzo złym guście.

Adelka śpiewała wcale czysto i melodyjnie i z naiwnością swojego wieku. Skończywszy, zeskoczyła mi z kolan i powiedziała:

— A teraz, mademoiselle, powiem pani wierszyk! Stanęła, jak należało, i zaczęła: „La ligue des rats, fable de la Fontaine." Po czym zadeklamowała bajkę z przejęciem, modulując głos, zwracając uwagę na interpunkcję i z odpowiednią gestykulacją, istotnie niezwykłą jak na jej wiek; dowodziło to starannego wyuczenia.

— Czy to mama nauczyła cię tego wierszyka? — zapytałam.

— Tak, i to ona właśnie w ten sposób go mówiła: „Qu'avez-vous danc? lui dit un de ces rats; parlez!" Kazała mi rękę podnosić — o, tak — żebym sobie przypomniała, że mam głos podnieść przy zapytaniu. A teraz czy mam pani zatańczyć?

— Nie, tymczasem dosyć. Lecz gdy mama twoja poszła do nieba, jak mówisz, u kogo potem mieszkałaś?

— U pani Frédéric i jej męża. Opiekowała się mną, ale to nie żadna moja krewna. Ja myślę, że ona musi być biedna, gdyż nie miała tak ładnego domu jak moja mama. Ale ja tam nie byłam długo. Pan Rochester zapytał mnie, czy chciałabym pojechać i mieszkać z nim w Anglii, a ja odpowiedziałam, że chciałabym, bo pana Rochestera znałam już przedtem, zanim poznałam panią Frédéric, a on zawsze był dla mnie dobry i dawał mi ładne sukienki i zabawki; ale widzi pani, jak nie dotrzymał słowa! przywiózł mnie do Anglii, a teraz sam wyjechał i ja go nigdy nie widzę.

Po śniadaniu udałam się z Adelką do biblioteki, którą, zdaje się, pan Rochester wyznaczył na pokój szkolny dla nas. Większość książek zamknięta była w oszklonych szafach. Jedna tylko szafa była otwarta, a zawierała wszystko, co mogłoby być potrzebne z dziedziny elementarnej nauki, oraz kilka tomów lekkiej literatury, poezji, biografii, książek podróżniczych, kilka romansów itd. Prawdopodobnie pan Rochester uważał, że to jest wszystko, czego nauczycielka może potrzebować do własnej lektury; istotnie książki te zadowoliły mnie na razie w zupełności; w porównaniu z tym, co niekiedy dorywczo mogłam zdobyć w Lowood, przedstawiały one dla mnie źródło rozrywki i wiadomości. W tym pokoju również znajdował się fortepian, zupełnie nowy, o doskonałym tonie, sztalugi do malowania i dwa globusy.

Adelka była uczennicą dostatecznie posłuszną, choć nieskłonną do pilności i uwagi. Nie była wdrożona do pracy systematycznej. Czułam, że byłoby nierozsądnie na początek przetrzymywać ją zbyt długo nad książką; toteż opowiadałam jej dużo, zadałam jej trochę do nauki, a że zbliżało się południe, pozwoliłam jej powrócić do bony. Następnie obiecywałam sobie wyrysować parę małych szkiców na jej użytek.

Idąc na górę po swoją tekę i ołówki usłyszałam wołającą ku mnie panią Fairfax:

— Zapewne pani skończyła już ranne lekcje!

Znajdowała się w pokoju, którego drzwi były otwarte, weszłam tam, gdy do mnie przemówiła. Był to duży, okazały pokój z orzechową boazerią wzdłuż ścian; meble i portiery były w kolorze purpurowym, dywan turecki zdobił jego środek. Sufit był bogato i artystycznie rzeźbiony; piękny, choć trochę ciemny witraż dopełniał całości artystycznej tej sali. Pani Fairfax ocierała z kurzu piękne wazy z fioletowego kryształu, stojące na kredensie.

— Co za piękny pokój! — zawołałam rozglądając się dokoła; gdyż nigdy jeszcze równie imponującego nie widziałam.

— Tak, to pokój jadalny. Właśnie otworzyłam okno, żeby wpuścić trochę powietrza i słońca, bo wszystko tak wilgotnieje w pokojach rzadko zamieszkanych; tam w salonie czuć wprost piwnicą.

Wskazała szeroką arkadę wprost okna, zawieszoną, tak jak i okno, szkarłatną zasłoną, która była teraz rozchylona. Wstąpiwszy po dwóch szerokich stopniach i zajrzawszy do środka, mniemałam, że oglądam jakąś czarodziejską krainę. Był to tylko bardzo ładny salon, a tuż obok buduar, oba wyłożone białym dywanem w girlandy barwnych kwiatów, oba o sufitach ze śnieżną sztukaterią białych gron winnych i liści, co dawało bogaty kontrast z karmazynowym kolorem kuszetek i otoman. Nad białym marmurowym kominkiem błyszczały ozdoby z czeskiego szkła w kolorze rubinów. Szerokie zwierciadła między oknami odbijały to połączenie barw ognia i śniegu.

— W jakim porządku utrzymuje pani te pokoje! — zawołałam. — Ani odrobiny kurzu, choć nie ma pokrowców, i gdyby nie ten ostry chłód, można by myśleć, że są w codziennym użyciu.

— Bo pani widzi, chociaż pan Rochester rzadko tutaj bywa, to jego odwiedziny bywają zawsze nagłe i niespodziewane; zauważyłam, że go to drażni, gdy wszystko zastaje pozasłaniane, pozawijane i gdy po przybyciu musi znosić ruch i zamęt porządkowania pokoi, pomyślałam więc, że najlepiej trzymać pokoje w gotowości.

— Czy pan Rochester jest wymagający i wybredny?

— Nie powiedziałabym; ale ma pańskie gusta i przyzwyczajenia i chciałby, żeby odpowiednio do tego kierować sprawami.

— Czy pani go lubi? Czy jest ogólnie lubiany?

— O tak; ta rodzina zawsze tu była szanowana. Prawie wszystka ziemia w tej okolicy, jak daleko pani okiem sięgnie, od czasów niepamiętnych należała do Rochesterów.

— No dobrze, ale nie mówiąc o jego ziemi, czy pani go lubi? Czy jest w ogóle lubiany?

— Ja nie mam powodu go nie lubić, więc go lubię; a sądzę, że dzierżawcy uważają go za sprawiedliwego i hojnego; ale pan Rochester nigdy długo wśród nich nie mieszkał.

— Tak, ale czy nie ma on jakichś swoich szczególnych właściwości? Słowem, jaki jest jego charakter?

— O! charakter pana Rochestera jest bez zarzutu. Jest on może trochę dziwny: wiele podróżował, widział, sądzę, kawał świata. Myślę, że musi być mądry, ale ja z nim nigdy wiele nie rozmawiałam.

— W czym jest dziwny?

— Nie wiem, to niełatwo opisać; nic uderzającego, ale czuje się to, gdy do człowieka mówi; nie zawsze można być pewnym, czy żartuje, czy mówi serio, czy jest kontent, czy przeciwnie; słowem, trudno go do gruntu wyrozumieć, ja przynajmniej nie potrafię; ale to nie ma znaczenia, bo to bardzo dobry pan i chlebodawca.

Tyle tylko mogłam się dowiedzieć od pani Fairfax o jej i moim chlebodawcy. Niektórzy ludzie nie potrafią naszkicować charakteru, zauważyć i opisać wybitnych rysów osób czy rzeczy; poczciwa kobieta widocznie należała do tej kategorii. Moje pytania wprowadzały ją w zakłopotanie, ale nie potrafiłam nic z niej wyciągnąć. W jej oczach pan Rochester to był pan Rochester, i koniec; szlachcic, właściciel ziemski — nic więcej; nie pytała i nie szukała dalej, i dziwiła się widocznie, że ja pragnę posiąść dokładniejsze pojęcie o jego osobie.

Wychodząc z sali jadalnej zaproponowała mi pokazanie reszty domu. Chodziłam więc za nią na górę i na dół, podziwiając wszystko po drodze, bo też wszystko było dobrze urządzone i ładne. Wielkie pokoje frontowe wydały mi się szczególnie wspaniałe, niektóre zaś na trzecim piętrze, chociaż i ciemne, i niskie, zaciekawiały staroświeckim wyglądem. Meble należące pierwej do apartamentów z pierwszego i drugiego piętra przenoszono tutaj, w miarę jak się zmieniała moda. W niepewnym świetle wpadającym przez wąskie okna widziałam łoża sprzed stu lat; dębowe albo orzechowe szafy o dziwnych rzeźbionych gałązkach palm i główkach cherubinów, przypominające kształty arki przymierza; rzędy wytwornych krzeseł, wąskich i o wysokich oparciach; jeszcze starsze taborety, na których wyściełanych siedzeniach znać było jeszcze ślady na wpół wytartych haftów, wyszytych palcami, które już od dwóch pokoleń były prochem trumiennym. Wszystkie te staroświeckie pozostałości nadawały trzeciemu piętru Thornfield Hallu pozór jakiejś ojczyzny przeszłości — grobowca pamiątek. Miła mi była ta cisza, ten mrok, oryginalność tych zakątków — za dnia; bynajmniej jednak nie pragnęłabym spocząć nocą na którymś z tych szerokich, ciężkich łóżek, niektóre z nich zamykały się na drzwi dębowe; inne ocieniały stare angielskie kotary tkane, pokryte grubym haftem, przedstawiającym obrazy dziwnych kwiatów, dziwniejszych ptaków i najdziwniejszych ludzkich istot, wszystko to wyglądałoby niesamowicie, zaiste, w bladym świetle księżyca.

— Czy to służba sypia w tych pokojach? — zapytałam.

— Nie, służba zajmuje szereg mniejszych pokoi w tyle domu; tutaj nikt nie sypia; można by prawie powiedzieć, że gdyby Thornfield Hall miało swojego ducha, tutaj byłaby jego siedziba.

— I ja tak myślę; zatem nie macie tu żadnego ducha?

— Nie, ja nigdy o żadnym nie słyszałam — odpowiedziała uśmiechając się pani Fairfax.

— Ani żadnego podania o duchu? Żadnej legendy, żadnej historii o duchach?

— Chyba nie. A jednak słyszy się, że Rochesterowie był to swojego czasu ród gwałtowny i krewki, wcale nie spokojny; może właśnie dlatego śpią teraz w grobach tak cicho.

— Tak... „po życia gorączce śpią teraz cicho" — szepnęłam. — A dokąd pani teraz idzie? — zapytałam widząc, że rusza z miejsca.

— Idę wyjrzeć z górnego tarasu na dachu. Czy chce pani pójść ze mną i obejrzeć widok stamtąd?

Poszłam za nią, najpierw po bardzo wąskich schodach na strych, a stamtąd po drabince i przez podnoszoną klapę na dach domu. Znalazłam się teraz na równym poziomie z kolonią wron, mogłam zaglądać do ich gniazd. Oparta o parapet i patrząc daleko w dół, widziałam zarysy ogrodu, leżącego przede mną jak mapa; widziałam jasny, aksamitny trawnik otaczający z bliska szarą podstawę domu; pole, szerokie jak park, poznaczone tu i ówdzie starymi drzewami; las w złotobrązowych barwach, przecięty ścieżką, tak zarośniętą zielonym mchem, że była zieleńsza od drzew i liści; kościół przed bramą, drogę, łagodne pagórki, wszystko to spoczywające w świetle jesiennego słońca; widnokrąg objęty pogodnym, lazurowym niebem, zasnuty perłowobiałymi obłoczkami. Nic w tym krajobrazie nie było niezwykłego, lecz wszystko miłe dla oka. Gdy zawróciwszy schodziłam przez drzwi w dachu, zaledwie mogłam trafić na drabinkę; olśnionym moim oczom strych wydał się ciemny jak piwnica w porównaniu z błękitem nieba, rozsłonecznionym laskiem, pastwiskiem i zielonymi wzgórkami, na które patrzyłam z rozkoszą.

Pani Fairfax zatrzymała się chwilę, zajęta zamykaniem drzwi w dachu; ja, trochę po omacku, znalazłam wyjście z poddasza i zaczęłam schodzić po wąskich schodach. Stanęłam na chwilę w długim korytarzu, na który prowadziły schody; przegradzał on frontowe i tylne pokoje trzeciego piętra, był wąski, niski i ciemny, o jednym tylko małym okienku na najdalszym końcu; ze swymi dwoma rzędami małych, czarnych pozamykanych drzwi sprawiał wrażenie korytarza w zamku jakiegoś Sinobrodego.

Gdy cicho ruszyłam dalej, uderzył moje uszy odgłos, jakiego najmniej mogłam się spodziewać w miejscu tak spokojnym. Był to śmiech; śmiech dziwny, wyraźny, lecz niewesoły. Stanęłam; śmiech ustał, lecz tylko na chwilę; znów zabrzmiał — ale głośniejszy, gdyż za pierwszym razem, chociaż wyraźny, był bardzo cichy. Teraz przeszedł w hałaśliwy wybuch, który zdawał się budzić echa we wszystkich tych zamkniętych pokojach, jakkolwiek najwyraźniej płynął z jednego pokoju, którego drzwi mogłabym wskazać.

— Pani Fairfax! — zawołałam, gdyż usłyszałam, że schodzi po schodach. — Czy pani słyszała ten głośny śmiech? Kto to się śmieje?

— Któraś służąca zapewne — odpowiedziała. — Może Gracja Poole.

— Czy pani słyszała? — powtórzyłam pytanie.

— Owszem, wyraźnie słyszałam: ja ją często słyszę; szyje w jednym z tamtych pokoi. Czasami Lea jest z nią; często, gdy pracują razem, bywają hałaśliwe.

Śmiech znowu się powtórzył cichą gamą i zakończył szczególniejszym mamrotaniem.

— Gracjo! — zawołała pani Fairfax.

Nie spodziewałam się doprawdy, żeby jakaś Gracja odpowiedziała, tak tragiczny, tak nadnaturalny wydal mi się ten śmiech; i gdyby nie to, że było samo południe, że ani pora dnia, ani otoczenie nie sprzyjały zabobonnym nastrojom, byłabym się przelękła. Pokazało się wszakże, że byłam niemądra, dziwiąc się tak bardzo i snując niejasne przypuszczenia. Najbliższe drzwi otworzyły się i wyszła służąca — kobieta trzydziestoletnia, a może starsza, przysadzista, krępa, ruda, nieładna; trudno by sobie wyobrazić zjawisko mniej romantyczne, mniej przypominające ducha.

— Za wiele hałasu, Gracjo — upomniała pani Fairfax. — Pamiętaj, co zapowiedziane.

Gracja ukłoniła się milcząc i wróciła do pokoju.

— Jest to osoba, którą wzięliśmy do szycia i do pomocy Lei, pokojowej — mówiła dalej wdowa. — Nie jest ona zupełnie bez zarzutu pod pewnym względem, ale na ogół nieźle się sprawuje. Ale jakże tam dziś lekcje poszły z pani nową uczennicą?

Tym sposobem rozmowa skierowana na Adelkę trwała dopóty, dopóki nie znalazłyśmy się w jasnej i pogodnej strefie na dole. W hallu Adelka wybiegła na nasze spotkanie, wołając:

Mesdames, vous êtes servies! — i dodała: — J'ai bien faim, moi!

Istotnie obiad był gotów i czekał na nas w pokoju pani Fairfax.







Дата добавления: 2015-09-04; просмотров: 447. Нарушение авторских прав; Мы поможем в написании вашей работы!



Обзор компонентов Multisim Компоненты – это основа любой схемы, это все элементы, из которых она состоит. Multisim оперирует с двумя категориями...

Композиция из абстрактных геометрических фигур Данная композиция состоит из линий, штриховки, абстрактных геометрических форм...

Важнейшие способы обработки и анализа рядов динамики Не во всех случаях эмпирические данные рядов динамики позволяют определить тенденцию изменения явления во времени...

ТЕОРЕТИЧЕСКАЯ МЕХАНИКА Статика является частью теоретической механики, изучающей условия, при ко­торых тело находится под действием заданной системы сил...

Примеры задач для самостоятельного решения. 1.Спрос и предложение на обеды в студенческой столовой описываются уравнениями: QD = 2400 – 100P; QS = 1000 + 250P   1.Спрос и предложение на обеды в студенческой столовой описываются уравнениями: QD = 2400 – 100P; QS = 1000 + 250P...

Дизартрии у детей Выделение клинических форм дизартрии у детей является в большой степени условным, так как у них крайне редко бывают локальные поражения мозга, с которыми связаны четко определенные синдромы двигательных нарушений...

Педагогическая структура процесса социализации Характеризуя социализацию как педагогический процессе, следует рассмотреть ее основные компоненты: цель, содержание, средства, функции субъекта и объекта...

Значення творчості Г.Сковороди для розвитку української культури Важливий внесок в історію всієї духовної культури українського народу та її барокової літературно-філософської традиції зробив, зокрема, Григорій Савич Сковорода (1722—1794 pp...

Постинъекционные осложнения, оказать необходимую помощь пациенту I.ОСЛОЖНЕНИЕ: Инфильтрат (уплотнение). II.ПРИЗНАКИ ОСЛОЖНЕНИЯ: Уплотнение...

Приготовление дезинфицирующего рабочего раствора хлорамина Задача: рассчитать необходимое количество порошка хлорамина для приготовления 5-ти литров 3% раствора...

Studopedia.info - Студопедия - 2014-2024 год . (0.013 сек.) русская версия | украинская версия