Студопедия — ROZDZIAŁ XXI
Студопедия Главная Случайная страница Обратная связь

Разделы: Автомобили Астрономия Биология География Дом и сад Другие языки Другое Информатика История Культура Литература Логика Математика Медицина Металлургия Механика Образование Охрана труда Педагогика Политика Право Психология Религия Риторика Социология Спорт Строительство Технология Туризм Физика Философия Финансы Химия Черчение Экология Экономика Электроника

ROZDZIAŁ XXI






 

Przeczucia, sympatie i znaki są to trzy dziwne zjawiska, które razem tworzą tajemnicę, ale do tej ludzkość jeszcze nie znalazła klucza. Nigdy nie wyśmiewałam przeczuć, gdyż sama ich doświadczałam. Wierzę, że istnieją niezrozumiałe dla nas, śmiertelników, sympatie, jak na przykład sympatia między krewnymi, którzy albo wcale, albo mało się znają. Istnienie takich uczuć stwierdza bodaj ich pochodzenie z jednego źródła. A znaki? Czyż możemy wiedzieć? Może to po prostu dowody sympatii natury dla człowieka.

Będąc jeszcze małą dziewczynką, może sześcioletnią, słyszałam, jak Bessie Lieven opowiadała raz Marcie Abbot, że śniła o małym dziecku i że sen o dzieciach to nieomylny znak zmartwienia dla tego, który śni, albo dla jego krewnych. To wyjaśnienie byłoby mi może wyszło z pamięci, gdyby nie nastąpił potem wypadek, który je utrwalił. Nazajutrz wezwano Bessie do umierającej siostrzyczki.

W ostatnich czasach często przypominało mi się to opowiadanie i ten wypadek, przez cały bowiem poprzedni tydzień nie było prawie nocy, która by mi nie przyniosła snu o małym dziecku: to piastowałam je na ręku, to kołysałam na kolanach, to przyglądałam się bawiącemu się stokrotkami na trawniku, to maczającemu rączki w bieżącej wodzie. Jednej nocy było to dziecko płaczące, innej znowu śmiejące się; raz tuliło się do mnie, kiedy indziej uciekało ode mnie; jakikolwiek jednak zdradzało humor, jakikolwiek był jego wygląd, przez siedem nocy z rzędu zjawiało się z chwilą, gdy wstępowałam w krainę snów.

Niemiły był ten dziwny powrót jednego zjawiska; jednego obrazu, i czułam się zdenerwowana, gdy nadchodziła godzina spoczynku. Z takiego snu o małym dziecku zbudziłam się owej nocy księżycowej, gdy usłyszałam ten straszny krzyk; po obiedzie zaś dnia następnego wezwano mnie na dół zawiadamiając, że w pokoju pani Fairfax jest ktoś, kto chce się ze mną widzieć. Przyszedłszy tam ujrzałam czekającego na mnie człowieka, z pozoru służącego dworskiego: ubrany, był w głęboką żałobę, a kapelusz, który trzymał w ręku, otoczony był krepą.

— Zapewne pani nie przypomina mnie sobie, panienko — zaczął wstając, gdy weszłam — ale nazywam się Lieven; służyłem za stangreta u pani Reed, gdy panienka była w Gateshead, osiem czy dziewięć lat temu, i dotychczas tam służę.

— O, Robercie! jak się macie? Bardzo dobrze was pamiętam; pozwalaliście mi czasem przejechać się na karym kucyku panny Georgiany. A jakże się miewa Bessie? Wyście się z nią ożenili, nieprawdaż?

— Tak, panienko; moja żona ma się doskonale, dziękuję; dała mi jeszcze jedno maleństwo ze dwa miesiące temu; troje teraz mamy i zdrowi są oboje: matka i dziecko.

— A we dworze czy wszystko dobrze, Robercie?

— Bardzo mi żal, że nie mogę dać panience lepszych wiadomości o państwu: bardzo tam źle u nich teraz, wielkie mają zmartwienie.

— Przecież chyba nikt nie umarł — rzekłam spojrzawszy na jego czarne ubranie.

On także popatrzył na krepę dokoła swego kapelusza i odpowiedział:

— Pan John umarł przed tygodniem w swoim mieszkaniu w Londynie.

— Pan John?...

— Tak jest.

— I jakże matka jego to znosi?

— Bo widzi panienka, to nie jest zwyczajne nieszczęście: on prowadził hulaszcze życie; przez te ostatnie trzy lata puścił się na dziwne wybryki, a śmierć jego była skandalem.

— Słyszałam od Bessie, że nie prowadził się dobrze.

— Nie prowadził się dobrze! Nie mógł się gorzej prowadzić: stracił zdrowie i zrujnował majątek wśród najgorszych towarzyszy i najgorszych kobiet. Wpadł w długi i dostał się do więzienia. Matka uratowała go dwa razy, ale jak tylko znalazł się na wolności, wracał do dawnych towarzyszy i dawnych przyzwyczajeń. Nie miał mocnego rozumu; łotry, wśród których żył, nabierały go tak, że to wszelkie pojęcie przechodzi. Ze trzy tygodnie temu przyjechał do Gateshead i chciał, żeby mu pani oddała wszystko. Pani odmówiła, bo i tak środki jej od dawna były uszczuplone z winy jego rozrzutności; toteż wyjechał z powrotem, a wkrótce przyszła wiadomość, że nie żyje. Jak umarł, Bóg to wie... Mówią ludzie, że sam sobie życie odebrał.

Milczałam; straszne to były wieści. Robert Lieven mówił dalej:

— Pani już od pewnego czasu szwankowała na zdrowiu; utyła bardzo, ale sił jej brakło, a strata pieniędzy i strach przed ubóstwem zupełnie ją podcinały. Wiadomość o śmierci pana Johna i o tym, jaką ta śmierć była, zbyt nagle ją doszła; to sprowadziło atak paraliżu. Na trzy dni odjęło jej mowę, ale ostatniego wtorku było jej jakby lepiej: zdawało się, że chce coś powiedzieć, i wciąż dawała znaki mojej żonie i coś bełkotała. Dopiero wczoraj Bessie zrozumiała, że pani wymawia imię panienki; w końcu zrozumiała wyrazy: „Sprowadźcie Jane... sprowadźcie Jane Eyre, chcę z nią pomówić". Bessie nie jest pewna, czy pani jest przy zdrowym rozumie i czy te słowa co znaczą, ale powtórzyła je pannom Reed i radziła, żeby posłać po panienkę. Panny odkładały to z początku, ale matka ich tak się zaczęła niepokoić i tyle razy powtarzała: „Jane, Jane", że zgodziły się w końcu. Wczoraj wyjechałem z Gateshead i jeżeli panienka może być gotowa, rad bym panienkę zabrać z sobą jutro rano.

— Dobrze, Robercie, będę gotowa; zdaje mi się, że powinnam pojechać.

— I ja tak myślę, panienko. Bessie powiedziała, że jest pewna przyjazdu panienki; ale panienka zapewne będzie musiała poprosić o urlop, zanim będzie mogła Wyjechać?

— Naturalnie, i zaraz też to uczynię.

I zaprowadziwszy go do hallu służących poleciłam go opiece żony Johna i Johnowi samemu, a sama poszłam poszukać pana Rochestera.

Nie było go w dolnych pokojach; nie było go na podwórzu, w stajniach, w ogrodzie. Zapytałam panią Fairfax, czy go widziała; tak, zdawało jej się, że gra w bilard z panną Ingram. Pośpieszyłam przeto do pokoju bilardowego; dolatywał stamtąd stuk kul i gwar głosów; pan Rochester, panna Ingram, obydwie panny Eshton I ich wielbiciele uczestniczyli w grze. Musiałam zdobyć się na trochę odwagi, by przerwać tak interesującą partię; nie mogąc jednak odwlekać sprawy przybliżyłam się do pana domu stojącego obok panny Ingram. Gdy podchodziłam, panna Ingram obróciła się i spojrzała na mnie z góry; oczy jej zdawały się pytać: „Czego tu może chcieć to pełzające stworzenie?", gdy zaś cichym głosem przemówiłam: "Panie Rochester", uczyniła ruch. jakby miała ochotę pokazać mi drzwi. Pamiętam, jak wyglądała w tej chwili, a wyglądała wdzięcznie i uderzająco ładnie: miała na sobie ranną toaletę z jasnoniebieskiej krepy, błękitny gazowy szalik owinięty dokoła głowy. Była wielce ożywiona grą, a podrażniona pycha nie zeszpeciła wyrazu dumnych, jej rysów.

— Czy ta osoba ma do pana interes? — zapytała pana Rochestera; a wtedy pan Rochester obejrzał się chcąc się przekonać, kto to taki ta „osoba". Po twarzy jego przemknął ciekawy wyraz, jeden z tych jego dziwnych, dwuznacznych Wyrazów, odrzucił kij i wyszedł za mną z pokoju.

— No i cóż, Jane? — zapytał opierając się o drzwi szkolnego pokoju, które zamknął za sobą.

— Jeżeli pan łaskaw, chciałabym prosić o pozwolenie wyjazdu na tydzień, a może dwa.

— Po co?... Dokąd chcesz jechać?

— Odwiedzić chorą osobę, która po mnie przysłała.

— Co za chorą osobę?... gdzie ona mieszka?

— W Gateshead, w hrabstwie X.

— W hrabstwie X? To sto mil stąd! Któż to być może, kto z takiej odległości przysyła po ludzi i każe się odwiedzać?

— Nazwisko jej Reed... pani Reed.

— Reed z Gateshead? Był taki Reed z Gateshead, sędzia.

— To wdowa po nim, proszę pana.

— A co ty masz z nią wspólnego? Skąd ją znasz?

— Pan Reed był moim wujem, bratem mojej matki.

— Doprawdy? Nigdy mi o tym nie mówiłaś; zawsze mówiłaś, że nie masz żadnych krewnych.

— Żadnych, którzy by się chcieli przyznać do mnie. Wuj Reed umarł, a wdowa po nim wyrzekła się mnie.

— Dlaczego?

— Ponieważ byłam biedna, byłam dla niej ciężarem i nie lubiła mnie.

— Ale Reed pozostawił dzieci? Musisz mieć kuzynów. Sir George Lynn mówił wczoraj o młodym Reedzie z Gateshead, jednym z najgorszych nicponiów w mieście, a Ingram wspominał o pannie Georgiame Reed, również z Gateshead, wielce podziwianej piękności rok czy dwa lata temu w sezonie londyńskim.

— John Reed także już nie żyje, panie Rochester; zrujnował siebie i po części swoją rodzinę. Przypuszczają, że popełnił samobójstwo. Te wiadomości wywarły takie wrażenie na matce, że tknęła ją apopleksja.

— I cóż ty jej możesz zrobić dobrego? To nie ma sensu, Jane! Nigdy by mi nie przyszło do głowy pędzić sto mil, ażeby odwiedzić starą kobietę, która może umrzeć, zanim do niej dojedziesz; a przy tym powiadasz, że się ciebie wyparła.

— Tak, ale to było dawno temu i kiedy jej życie inaczej się układało; nie miałabym spokojnego sumienia, gdybym teraz nie spełniła jej życzenia.

— Jak długo chcesz tam zabawić?

— Jak będę mogła najkrócej.

— Przyrzeknij mi, że zabawisz tam tylko tydzień...

— Wolałabym nie dawać słowa, może musiałabym je złamać.

— W każdym razie powrócisz; pod żadnym pozorem nie dasz się u niej zatrzymać na stałe?

— O, nie! Z pewnością powrócę, jeśli wszystko będzie dobrze.

— A kto z tobą pojedzie? Przecież nie pojedziesz sto mil sama?

— Nie, proszę pana, przysłała po mnie stangreta.

— Czy to człowiek godny zaufania?

— O, tak, od dziesięciu lat służy w tej rodzinie. Pan Rochester rozmyślał chwilę.

— Kiedy byś chciała pojechać?

— Jutro wcześnie rano, proszę pana.

— No dobrze; będziesz potrzebowała pieniędzy; nie możesz puszczać się w podróż bez pieniędzy, a przypuszczam, że wiele ich nie masz; dotychczas nie wypłaciłem ci pensji. Ile też masz całego majątku, Jane? — zapytał uśmiechając się.

Wyciągnęłam sakiewkę; chuda była jej zawartość.

— Pięć szylingów, proszę pana.

Wziął sakiewkę, wytrząsnął sobie cały skarb na dłoń i śmiał się, jak gdyby jego szczupłość go bawiła. Niebawem wyciągnął portfel.

— Weź to — rzekł podając mi banknot.

Był to banknot pięćdziesięciofuntowy, a był mi winien tylko piętnaście funtów. Powiedziałam mu, że nie mogę wydać reszty.

— Ja nie chcę reszty; przecież wiesz. Bierz swoją pensję.

Nie chciałam przyjąć więcej, niż mi się należało. Zmarszczył zrazu czoło, ale wnet, jak gdyby sobie coś przypomniał, powiedział:

— Słusznie! Słusznie! Lepiej ci teraz wszystkiego nie dawać: zostałabyś tam może ze trzy miesiące, gdybyś miała całe pięćdziesiąt funtów. Oto masz dziesięć; czy to nie dosyć?

— Tak, panie, ale teraz winien mi pan jeszcze pięć.

— To wracaj po nie; masz u mnie czterdzieści funtów.

— Panie Rochester, może dobrze będzie, jeżeli wspomnę panu o jeszcze jednym interesie, skoro mam po temu sposobność.

— O interesie? Ciekaw jestem usłyszeć, o jakim.

— Pan mi jakby oznajmił, że niezadługo zamierza się ożenić.

— Prawda, i cóż stąd za wniosek?

— W tym wypadku, proszę pana, Adelka powinna pójść do szkoły; pan z pewnością uzna tę konieczność.

— Ażeby ją usunąć z drogi mojej przyszłej żonie, która w przeciwnym razie przeszłaby po niej bez dalszych ceremonii. Tak, niewątpliwie to myśl rozsądna. Adelka, jak mówisz, musi iść do szkoły, a panna Eyre, naturalnie, musi iść prosto do diabła?

— Niekoniecznie, proszę pana, ale muszę sobie poszukać posady gdzie indziej.

— Czas na to! — zawołał zmienionym głosem i wykrzywiając twarz zarazem dziwacznie i śmiesznie.

Popatrzył na mnie przez dobrą chwilę.

— A stara pani Reed i panny, jej córki, będą zapewne proszone o wyszukanie ci posady?

— Nie, proszę pana, nie jestem z krewnymi w takich stosunkach, żeby mnie to upoważniało do proszenia ich o jakąś grzeczność, ale dam ogłoszenie.

— Wejdziesz prędzej na piramidy egipskie! — mruknął. — Żebyś mi się nie ważyła dawać ogłoszenia! Żałuję, że nie dałem ci tylko jednego suwerena zamiast dziesięciu funtów. Oddaj mi dziesięć funtów, Jane, ja ich potrzebuję.

— I ja również — odpowiedziałam chowając ręce z sakiewką za siebie. — Nie mogę się w żaden sposób obejść bez tych pieniędzy.

— Skąpe stworzonko! — rzekł. — Odmawia mi, gdy ją proszę o pieniądze! Daj mi pięć funtów, Jane!

— Nie dam ani pięciu szylingów, proszę pana, ani pięciu pensów nawet.

— Pozwól mi tylko spojrzeć na te pieniądze.

— Nie, proszę pana; nie można panu ufać,

— Jane!

— Czego pan sobie życzy?

— Przyrzeknij mi coś.

— Przyrzeknę panu wszystko, co sądzę, że będę mogła dotrzymać.

— Więc przyrzeknij mi, że nie dasz ogłoszenia i że mnie powierzysz wyszukanie ci posady. Już ja ci ją znajdę.

— Chętnie to uczynię, jeżeli mi pan w zamian przyrzeknie, że ja i Adelka opuścimy dom, zanim żona pańska do niego wejdzie.

— Bardzo dobrze! bardzo dobrze! Na to mogę ci dać słowo. Zatem jedziesz jutro?

— Tak, z samego rana.

— Czy zejdziesz do salonu po obiedzie?

— Nie, proszę pana, muszę się przygotować do drogi.

— Więc musimy się pożegnać na czas pewien?

— Chyba tak, proszę pana.

— I jakże to ludzie odprawiają taką pożegnalną ceremonię, Jane? Naucz mnie, ja nie wiem dobrze.

— Mówią sobie „do widzenia" albo, jeżeli wolą, używają innego zwrotu.

— Więc powiedz.

— Do widzenia, tymczasem.

— A co ja mam odpowiedzieć?

— To samo, jeśli pan zechce.

— Do widzenia, tymczasem, panno Eyre; czy to już wszystko?

— Tak.

— Wydaje mi się to skąpe, oschłe i nie po przyjacielsku. Wolałbym jakoś inaczej; a gdyby tak coś dodać: do tego rytuału? Gdyby, na przykład, dołączyć uścisk dłoni; ale nie... to by mnie także nie zadowoliło. Więc ty mi tylko powiesz „do widzenia"?

— To wystarczy, proszę pana; tyleż życzliwości można zawrzeć w jednym serdecznym słowie jak w wielu.

— Zapewne; ale to brzmi sucho i zimno... „Do widzenia"...

„Jak długo on tu będzie stać podpierając plecami drzwi? — zadawałam sobie pytanie. — Chciałabym zacząć się pakować." Tu odezwał się dzwonek obiadowy. Pan Rochester wyskoczył nagle z pokoju nie dodając ani słowa; już go więcej tego dnia nie widziałam, a nazajutrz rano wyjechałam, zanim on wstał jeszcze.

Około piątej godziny po południu pierwszego maju stanęłam w Gateshead przed domkiem portiera; wstąpiłam tam, zanim się udałam do dworu. Bardzo tu było czysto i ładnie; na oknach wisiały białe firaneczki; podłoga bez jednej plamki; przy kominku krata i pogrzebacze aż świeciły czystością, a ogień palił się jasno. Bessie siedziała przy ogniu piastując swoje najmłodsze dziecko, a mały Robert z siostrzyczką bawili się spokojnie w kąciku.

— Chwała Bogu!... wiedziałam, że panienka przyjedzie — zawołała pani Lieven widząc mnie wchodzącą.

— Tak, Bessie — rzekłam ucałowawszy ją — i mam nadzieję, że nie przybywam za późno. Jak się miewa pani Reed?... Ufam, że jeszcze żyje?

— Żyje i przytomniejsza jest, i spokojniejsza niż poprzednio. Doktor mówi, że może się to jeszcze przeciągnąć z jaki tydzień albo dwa, ale nie spodziewa się, żeby mogła ostatecznie wyzdrowieć.

— Czy wspominała mnie w ostatnich czasach?

— Jeszcze dziś rano mówiła o panience i wyrażała życzenie, żeby panienka przyjechała, ale teraz śpi, a przynajmniej spała dziesięć minut temu, gdy zachodziłam do dworu. Pani pogrążona jest jakby w letargu prawie przez całe popołudnie, ale budzi się o szóstej albo siódmej. Czy zechce panienka odpocząć tutaj z godzinkę, a potem ja bym poszła z panienką do dworu?

W tej chwili wszedł Robert, a Bessie, ułożywszy śpiące dziecko w kołysce, poszła go powitać. Następnie nalegała, bym zdjęła kapelusz i napiła się herbaty, gdyż twierdziła, że jestem blada i zmęczona. Rada przyjęłam jej gościnność i pozwoliłam zdjąć z siebie płaszcz podróżny tak biernie jak ongiś, gdy dzieckiem będąc dawałam jej się rozbierać.

Szybko odżyły we mnie wspomnienia dawnych czasów, gdym patrzyła, jak się Bessie krząta, jak ustawia na tacy najlepsze filiżanki, jak kraje chleb, przynosi masło, przypieka grzanki, a wśród tego wszystkiego to klapnie, to szturchnie małego Roberta albo Jane, jak niegdyś mnie szturchała. Bessie zachowała żywe usposobienie, podobnie jak dawną lekkość ruchów i dawną urodę.

Gdy już herbata była gotowa, chciałam przybliżyć się do stołu; Bessie jednak nie pozwoliła mi się ruszyć. Rozkazującym jak dawniej tonem oświadczyła, że mam siedzieć przy kominku, a ona mi wszystko poda; umieściła tedy przede mną mały okrągły stoliczek, na nim filiżankę i talerz z grzankami, zupełnie tak jak niegdyś w dziecinnym pokoju, gdy fetowała mnie czasem ściągniętym chyłkiem smakołykiem. Uśmiechnęłam się i byłam jej posłuszna jak za dawnych czasów.

Bessie była ciekawa, czy czuję się dobrze w Thornfield Hall i jakiego rodzaju osobą jest pani; gdy jej zaś powiedziałam, że jest tam tylko pan, dopytywała, czy to miły dżentelmen i czy ja go lubię. Powiedziałam jej, że to mężczyzna raczej brzydki, ale prawdziwy dżentelmen; że traktuje mnie życzliwie i że jestem zadowolona. Następnie zaczęłam jej opisywać wesołe towarzystwo, które ostatnimi czasy bawiło w domu. Bessie słuchała tych szczegółów z zajęciem.

Na takiej rozmowie godzina szybko zeszła. Bessie podała mi kapelusz i okrycie i w jej towarzystwie udałam się do dworu. W jej to przecież towarzystwie prawie dziewięć lat temu szłam z dworu tą ścieżką, którą teraz szłyśmy do dworu. W ciemny, mglisty, zimny poranek styczniowy opuściłam nieprzyjazny mi dach ze zrozpaczonym i rozgoryczonym sercem, czując się niejako wyrzutkiem i osobą potępioną, szłam szukać tej chłodnej przystani w Lowood, tego dalekiego i nieznanego celu. Ten sam nieprzyjazny dach wznosił się oto znów przede mną: przyszłość moja wciąż jeszcze była wątpliwa, a serce mnie bolało. Wciąż jeszcze czułam się niejako wędrowcem na ziemi; więcej jednak czułam ufności we własne siły, a mniej dojmującego strachu przed uciskiem. I również otwarta rana moich krzywd zagoiła się już teraz zupełnie i zarzewie nienawistnej urazy wygasło.

— Pójdzie panienka najpierw do bawialni — oświadczyła Bessie, prowadząc mnie przez hall. — Młode panie tam będą.

W chwilę potem już byłam w tym pokoju. Każdy mebel w nim wyglądał tak samo jak owego ranka, gdy mnie po raz pierwszy przedstawiono panu Brocklehurstowi, zauważyłam przed kominkiem ten sam dywanik, na którym on stał. Wydało mi się, że widzę na półkach z książkami oba tomy Bewicka o brytyjskich ptakach, na dawnym miejscu, na trzeciej półce, a tuż nad nimi Podróże Gulliwera i Noce arabskie. Nie zmieniły się martwe przedmioty, lecz to, co żyło, zmieniło się nie do poznania.

Ujrzałam przed sobą dwie młode osoby: jedną bardzo wysoką, prawie tak wysoką jak panna Ingram, bardzo chudą, o śniadej twarzy i surowym wyrazie. Było coś ascetycznego w jej wyglądzie, a wrażenie to zwiększała nadzwyczajna prostota jej gładkiej, czarnej, wełnianej sukni, krochmalonego płóciennego kołnierzyka, włosów sczesanych ze skroni i zakonnicza ozdoba, sznur hebanowych paciorków z krzyżem. Byłam pewna, że to jest Eliza, chociaż mało podobieństwa do dawnej Elizy odnajdowałam w tej wydłużonej i bezbarwnej twarzy.

Drugą oczywiście była Georgiana, ale nie ta, jaką pamiętałam: wiotkie, subtelne, jedenastoletnie dziewczątko; teraz miałam przed sobą rozkwitłą, bardzo pełną pannę, piękną jak woskowa lalka, o ładnych i regularnych rysach, omdlewających niebieskich oczach i wijących się blond włosach. Kolor jej sukni również był czarny, ale krój jak różny od kroju sukni jej siostry — o wiele sutszy i ozdobniejszy. Wyglądała modnie i stylowo, podczas gdy tamta wyglądała jak purytanka.

W każdej z sióstr odnalazłam po jednym rysie ich matki — ale tylko po jednym. Chuda i blada starsza córka miała po matce twarde, piwne oczy; kwitnąca i pełna młodsza miała jej zarys szczęki i brody, może nieco złagodzony, ale nadający jakąś trudną do opisania twardość twarzy, skądinąd tak zmysłowej i świeżej.

Obydwie powstały, żeby mnie przywitać, gdym się przybliżyła; obydwie, zwracając się do mnie, tytułowały mnie „panną Eyre". Eliza wygłosiła swoje powitanie krótkim, urywanym tonem, bez uśmiechu, po czym usiadła z powrotem, wpatrzyła się w ogień i jakby zapomniała o mnie. Georgiana do swojego: „Jak się pani miewa?", dodała kilka zdawkowych frazesów o mojej podróży, pogodzie itp., wypowiedzianych nieco przymusowo, przy czym spod oka rzucała moc spojrzeń. Mierzyła mnie od stóp do głów, przenikając fałdy mego brązowego płaszcza i zatrzymując się na skromnym przybraniu mego kapelusza. Młode panny potrafią niesłychanie umiejętnie dać komuś do poznania, że uważają go za „byle kogo", nie wymawiając tego wcale słowami. Pewnym lekceważeniem w spojrzeniu, chłodem obejścia, tonem od niechcenia wyrażają doskonale, co czują, nie popełniając wyraźnej niegrzeczności ni słowem, ni czynem.

Wzgardliwy jednak uśmieszek, skryty czy otwarty, nie miał już teraz nade mną tej władzy co niegdyś. Siedząc z kuzynkami dziwiłam się sama, że tak swobodnie się czuję wobec zupełnego ignorowania mnie przez jedną, a na pół sarkastycznej grzeczności drugiej. Eliza nie potrafiła mi wyrządzić przykrości, Georgiana nie mogła mnie wyprowadzić z równowagi. Bo też o czym innym miałam do myślenia; w ubiegłych paru miesiącach obudziły się we mnie uczucia tak potężne, że one takich nie mogły we mnie wywołać; moje cierpienia i radości były żywsze i pełniejsze niż uczucia, które one mogły we mnie poruszyć, więc miny ich i tony pozostawiły mnie zupełnie obojętną.

— Jak się miewa pani Reed? — zapytałam niebawem, patrząc spokojnie na Georgianę, która uważała za właściwe żachnąć się z lekka na to zapytanie zadane wprost, jakby to było niespodziewanym zbytkiem poufałości z mojej strony.

— Pani Reed? Ach! to znaczy mama; czuje się nadzwyczaj marnie; wątpię, czy pani będzie mogła zobaczyć ją dziś wieczorem.

— Gdyby pani zechciała — rzekłam — pójść na górę i powiedzieć matce, że przyjechałam, byłabym pani bardzo wdzięczna.

Georgiana nieledwie skoczyła i wytrzeszczyła na mnie szeroko niebieskie oczy.

— Wiem, że specjalnie życzyła sobie widzieć się ze mną — dodałam — a ja nie chciałabym ociągać się dłużej, niż koniecznie potrzeba, z wypełnieniem jej życzenia.

— Mama nie lubi, żeby jej przeszkadzano wieczorem — zauważyła Eliza.

Na to ja wstałam, spokojnie zdjęłam kapelusz i rękawiczki, choć nikt mnie o to nie prosił, i powiedziałam, że pójdę odszukać Bessie, która zapewne będzie w kuchni, i poproszę ją, żeby się dowiedziała, czy pani Reed chce mnie przyjąć dziś wieczór, czy nie. Poszłam i odnalazłszy Bessie wysłałam ją z tym zleceniem; następnie przedsięwzięłam dalsze kroki. Dotychczas było moim zwyczajem unikać w postępowaniu wszelkiego zuchwalstwa; rok temu, gdybym była doznała takiego przyjęcia, byłabym postanowiła zaraz nazajutrz rano opuścić Gateshead; teraz zrozumiałam, że czyniąc tak, postąpiłabym niedorzecznie. Odbyłam tak daleką podróż, ażeby odwiedzić ciotkę, muszę więc pozostać u niej, dopóki nie doczekam się albo poprawy jej zdrowia, albo — śmierci; z pychą czy głupotą jej córek nie mogę się liczyć, muszę się od nich uniezależnić. Toteż zwróciłam się do gospodyni; poprosiłam ją, żeby mi wskazała pokój; powiedziałam jej, że prawdopodobnie zabawię tu z tydzień albo dwa, i prosiłam, żeby zaniesiono mój kuferek do mego pokoju, dokąd też sama się udałam. Na schodach spotkałam Bessie.

— Pani nie śpi — rzekła. — Powiedziałam jej, że panienka tu jest; pójdźmy i przekonajmy się, czy pozna panienkę.

Nie potrzeba mi było pokazywać drogi do dobrze znajomego pokoju; wszakże niegdyś tak często bywałam tu wzywana, by usłyszeć burę albo otrzymać karę. Wyprzedziłam Bessie, cicho otworzyłam drzwi. Zasłonięta lampa stała na stole, gdyż już się ściemniało. Oto ujrzałam tam, jak dawniej, wielkie łóżko, toaletę, fotel i podnóżek, na którym setki razy kazano mi klękać, by przepraszać za winy nie popełnione. Obejrzałam się szukając okiem pewnego znajomego mi kącika, jak gdybym się spodziewała, że ujrzę postrach dawnych dni: wiszącą tam rózgę gotową wyskoczyć, by oćwiczyć moją drżącą dłoń albo kurczący się ze strachu kark. Zbliżyłam się do łóżka; rozsunęłam zasłony i pochyliłam się nad wysoko usłanymi poduszkami.

Dobrze pamiętałam twarz pani Reed i chciwie szukałam znajomego obrazu. Jakże to szczęśliwie, że czas gasi mściwe pragnienia i ucisza podszepty wściekłości i wstrętu! Opuściłam tę kobietę w rozgoryczeniu i nienawiści, a wracałam teraz do niej bez innych wzruszeń oprócz litości nad wielkością jej cierpień i silnego pragnienia, by zapomnieć, przebaczyć wszelkie krzywdy — pogodzić się i przyjaźnie uścisnąć jej dłoń.

Dobrze znana mi twarz była oto przede mną: surowa, nieubłagana jak zawsze; to samo szczególne oko, którego spojrzenia nic zmiękczyć nie mogło, wpatrywało się we mnie; ta sama nieco podniesiona, władcza, despotyczna brew. Jakże często mierzyło mnie jej oko z groźbą i nienawiścią! Jak odżywało wspomnienie strachów i strapień dziecka, gdy oglądałam teraz

twarde rysy jej twarzy. A jednak nachyliłam się i pocałowałam ją; spojrzała na mnie.

— Czy to Jane Eyre? — zapytała.

— Tak, to ja, ciociu. Jak się ciocia miewa? Ślubowałam niegdyś, że jej już nigdy nie nazwę

ciocią; pomyślałam, że to nie grzech poniechać tego ślubu i złamać go teraz. Palce moje ujęły jej rękę leżącą na kołdrze; gdyby była życzliwie uścisnęła moją rękę, byłabym w tej chwili doznała prawdziwej przyjemności. Ale niewrażliwe natury nieprędko łagodnieją, a wrodzona antypatia niełatwo daje się wykorzenić. Pani Reed usunęła rękę i odwracając twarz ode mnie zauważyła, że gorąco jest tej nocy. I znowu popatrzyła na mnie z tak lodowatym chłodem, że poczułam od razu, iż zdanie jej o mnie i uczucia dla mnie są nie zmienione i niezmienne. Poznałam po jej kamiennych oczach, niedostępnych dla czułości, nie mięknących w łzach, że postanowiła do końca uważać mnie za istotę z gruntu złą — ponieważ myśl o mojej dobroci nie sprawiłaby jej szlachetnej przyjemności, a tylko wzbudziłaby przykrość i zawstydzenie.

Zabolało mnie to, a potem rozgniewało; w końcu obudziło się we mnie postanowienie zapanowania nad nią wbrew jej naturze i wbrew jej woli. Łzy cisnęły mi się do oczu jak w latach dzieciństwa; powstrzymałam je. Przysunęłam sobie krzesło i siadłam w głowach łóżka; nachyliłam się nad poduszką.

— Ciocia posłała po mnie — powiedziałam — i oto jestem; mam zamiar pozostać tu, aż się przekonam, że zdrowie cioci się poprawia.

— Ach, naturalnie. Czy widziałaś się z moimi córkami?

— Owszem.

— Dobrze; więc powiedz im, że życzę sobie, byś tu pozostała, dopóki nie będę mogła pomówić z tobą o pewnych rzeczach, na których mi zależy; dziś wieczorem już za późno i trudno mi je sobie przypomnieć. Ale było coś, co chciałam powiedzieć.. niech się zastanowię...

Błędny wzrok i zmieniona wymowa świadczyły, jakiemu rozstrojowi uległ jej silny niegdyś organizm. Kręcąc się niespokojnie, poprawiała kołdrę na sobie. Łokieć mój, oparty o brzeg łóżka, przypadkiem ją przytrzymywał; to ją od razu zirytowało.

— Podnieś się! — rzekła — czemu mnie drażnisz przytrzymując kołdrę? Czyś ty Jane Eyre?

— Tak, jestem Jane Eyre.

— Więcej kłopotu miałam z tym dzieckiem, niżby ktokolwiek uwierzył. Taki ciężar na mnie zwalić... i tyle utrapienia, co ona mi sprawiała, co dzień, co godzina, tym swoim niezrozumiałym usposobieniem i tymi nagłymi wybuchami gniewu, i bezustannym a nienaturalnym śledzeniem każdego mojego ruchu! Doprawdy, przecież ta dziewczyna przemawiała raz do mnie zupełnie jak wariatka albo jak sam szatan — żadne dziecko nigdy tak nie przemawiało i nie wyglądało jak ona; rada byłam, kiedy jej się pozbyłam z domu. Co oni z nią zrobili w Lowood? Zaraza tam wybuchła i wiele uczennic zmarło: a ona nie umarła. Ale ja powiedziałam, że umarła; żałuję że nie umarła!

— Dziwne życzenie, pani Reed; dlaczego jej pani tak nienawidzi?

— Nigdy nie lubiłam jej matki, gdyż była to jedyna siostra mojego męża i bardzo przez niego kochana. Gdy rodzina wypierała się jej z powodu mezaliansu, on się temu sprzeciwiał, a gdy przyszła wiadomość o jej śmierci, płakał jak głuptas. Uparł się posłać po dziecko, chociaż go błagałam, żeby je raczej oddał do mamki i płacił za jego utrzymanie. Znienawidziłam je od pierwszego wejrzenia — chorowite, piszczące, skamlące stworzenie! Kwiliło w kołysce jak noc długa, nie krzycząc zdrowo i głośno jak każde inne dziecko, ale popiskując i pojękując... Mąż litował się nad nim; nieraz je niańczył i roztkliwiał się nad nim więcej niż kiedykolwiek nad własnymi dziećmi w tym wieku. Starał się usposobić moje dzieci przyjaźnie do tej małej żebraczki, ale kochaneczki nie mogły jej znieść, a on się gniewał na nie, gdy okazywały jej antypatię. W ostatniej chorobie kazał sobie wciąż dzieciaka przynosić do łóżka, a na godzinę przed śmiercią wymógł na mnie uroczyste przyrzeczenie, że będę chowała i zatrzymam to stworzenie. Równie chętnie dałabym sobie narzucić bębna nędzarki z przytułku, ale on był słaby, słaby z natury... John nie jest ani trochę podobny do ojca, i to mnie cieszy; wdał się we mnie i moich braci... John to wykapany Gibson. Och, jakżebym chciała, żeby przestał mnie dręczyć listami o pieniądze! Nie mam już pieniędzy... nic mu nie mogę dać: popadamy w biedę. Muszę odprawić połowę służby i zamknąć część domu... albo dom wynająć. Nigdy się na to nie potrafię zdobyć... ale jakże mamy dalej ciągnąć? Dwie trzecie moich dochodów idzie na opłacenie procentów od długów. John strasznie gra i zawsze przegrywa, biedny chłopak! Lichwiarze go napastują; John podupadł, zmarniał, wygląda okropnie; wstydzę się za niego, gdy go widzę!

Podniecała się coraz bardziej.

— Może ja bym lepiej teraz poszła — zwróciłam się do Bessie, stojącej po drugiej stronie łóżka.

— Może byłoby lepiej, panienko. Pani często w ten sposób mówi ku nocy; rano bywa spokojniejsza.

Podniosłam się.

— Nie odchodź! — zawołała pani Reed — jeszcze coś chciałam powiedzieć. John mi grozi... ciągle mi grozi... swoją śmiercią albo moją; i często śni mi się, że go widzę na katafalku z wielką raną na szyi albo z twarzą opuchłą, zsiniałą. Przyszła na mnie ciężka godzina: straszne mam zmartwienie. Co mam zrobić? Skąd mam wziąć pieniądze?

Bessie usiłowała teraz ją nakłonić do zażycia proszku nasennego; chora z trudem dała się namówić. Niebawem jednak uspokoiła się i zapadła w półsen. Wtedy wyszłam z pokoju.

Upłynęło więcej niż dziesięć dni, zanim doszło znów między nami do rozmowy. Pani Reed w dalszym ciągu majaczyła albo zapadała w letarg, a lekarz zabraniał wszystkiego, co by w sposób przykry mogło ją podniecać. Ja tymczasem radziłam sobie, jak mogłam, z Georgianą i Elizą. Bardzo były, co prawda, z początku zimne. Eliza potrafiła przesiedzieć pół dnia szyjąc, czytając lub pisząc i nie odezwać się prawie wcale do mnie ani do siostry. Georgianą potrafiła godzinami droczyć się z kanarkiem nie zwracając na mnie uwagi. Ja jednak postanowiłam okazać, że nie potrzebuję, żeby się mną ktoś zajmował albo mnie bawił; przywiozłam z sobą materiały rysunkowe i te mi posłużyły do zabicia czasu.

Zaopatrzona w pudło z ołówkami i kilka arkuszy papieru siadałam opodal nich pod oknem i zajmowałam się szkicowaniem fantazyjnych winietek przedstawiających jakieś sceny, które mi się przypadkowo kształtowały w kalejdoskopie wyobraźni: to kawałek morza między dwiema skałami, to wschodzący księżyc i okręt przesuwający się przez jego tarczę, to łan trzcin i sitowia z wynurzającą się spośród nich głową najady, uwieńczoną kwiatami lotosu, to znów krasnoludka siedzącego w ptasim gnieździe pod gałęzią kwitnącego głogu.

Pewnego ranka zaczęłam szkicować twarz: co to za twarz będzie, sama nie wiedziałam. Wzięłam miękki czarny ołówek, zatemperowałam go na grubo i zaczęłam pracować. Niebawem nakreśliłam na papierze szerokie i wypukłe czoło oraz kwadratowy zarys podbródka. Z przyjemnością oglądałam kontury tej twarzy i szybko zaczęłam uzupełniać jej rysy. Pod takim czołem trzeba dać silnie zaznaczone, prosto biegnące brwi; a potem, naturalnie, wyraźnie zarysowany nos o prostym mostku i pełnych nozdrzach; dalej ruchliwe usta, bynajmniej nie małe; następnie silną brodę z wyraźnym dołkiem w środku; oczywiście należało tu jeszcze dodać czarne bokobrody i włosy bujnie nastrzępione nad skroniami, falujące nad czołem. A teraz oczy: pozostawiłam je na sam koniec, ponieważ wymagały jak najstaranniejszej pracy. Narysowałam je wielkie, nadałam im dobry kształt, o rzęsach długich i ciemnych, o wielkich, błyszczących źrenicach.

„Dobrze, a jednak niezupełnie! — pomyślałam oceniając całość — potrzeba im więcej siły i więcej życia". Toteż pogłębiłam cienie, ażeby blask tych oczu zabłysł jaśniej... kilka trafnych dotknięć ołówka pomyślnie dopełniło dzieła. I otóż miałam przed sobą twarz przyjaciela; cóż więc mogło mi to szkodzić, że te panny odwracały się tyłem do mnie? Patrzyłam na mój obrazek; uśmiechałam się do tej żywej podobizny; byłam cała przejęta i zadowolona.

— Czy to portret kogoś znajomego? — zapytała Eliza, która przybliżyła się nie zauważona przeze mnie. Odpowiedziałam, że to taka fantazyjna głowa, i szybko wsunęłam rysunek pod inne papiery. Skłamałam, rzecz prosta: była to bardzo wierna podobizna pana Rochestera. Ale cóż to ją obchodziło albo kogokolwiek oprócz mnie jednej? Georgiana też przysunęła się, żeby popatrzeć. Inne rysunki podobały jej się bardzo, ale o tym wyraziła się, że to „brzydki mężczyzna". Zaimponowała im moja umiejętność. Ofiarowałam się naszkicować ich portreciki i obie kolejno pozowały mi do szkicu. Wtedy Georgiana wydobyła swój album. Obiecałam, że jej wymaluję w albumie obrazek akwarelą; to ją od razu wprawiło w dobry humor. Zaproponowała mi spacer po ogrodzie. Nie upłynęły dwie godziny, a już byłyśmy pogrążone w poufnej rozmowie: uszczęśliwiła mnie opisem świetnej zimy spędzonej przez nią dwa sezony temu w Londynie, opisem podziwu, który tam wzbudzała, uprzejmości, jakich była celem; nie poskąpiła mi nawet wzmianek o utytułowanym wielbicielu jakiego tam zdobyła. Po południu i wieczorem wzmianki te zostały uzupełnione. Wysłuchałam sprawozdania z różnych rozmów, różnych scen sentymentalnych: słowem, Georgiana dnia tego zaimprowizowała dla mnie cały tom romansu z życia modnego świata. Zwierzenia takie powtarzały się odtąd codziennie; toczyły się zawsze dokoła tego samego tematu; jej miłości i jej żalów. Rzecz dziwna, że ani razu nie wspomniała o chorobie matki ani o śmierci brata, ani o obecnym posępnym stanie interesów rodziny. Duszę jej całą pochłaniały wspomnienia minionych zabaw i wesołości oraz pragnienie dalszych rozrywek w przyszłości. W pokoju matki spędzała jedynie około pięciu minut dziennie.

Eliza mówiła niewiele; widocznie nie miała czasu na rozmowę. Nigdy nie widziałam aktywniejszej osoby; jednakże trudno było powiedzieć, co właściwie robiła, a raczej trudno było dopatrzyć się wyników jej pracowitości. Zrywała się bardzo wcześnie. Nie wiem, czym się zajmowała przed śniadaniem, ale po śniadaniu dzieliła sobie czas na regularne odstępy i każda godzina miała wyznaczone zadanie. Trzy razy dziennie wczytywała się w książeczkę, która, jak się przekonałam, była modlitewnikiem. Zapytałam ją raz, co ją tak bardzo w tej książeczce pociąga; odpowiedziała, że „Rubryki", czyli przepisy dotyczące nabożeństwa. Trzy godziny przeznaczała na haftowanie złotymi nićmi brzegów kwadratowego kawałka karmazynowego sukna, tak wielkiego, że starczyłoby go na dywan. Na moje zapytanie, do czego to ma służyć, odpowiedziała, że jest to nakrycie na ołtarz do nowego kościoła w pobliżu Gateshead. Dwie godziny poświęcała na pisanie dziennika; przez dwie pracowała samotnie w ogrodzie warzywnym, a jednej używała na regulowanie rachunków. Robiła wrażenie osoby nie potrzebującej ani towarzystwa, ani rozmowy. Sądzę, że była po swojemu szczęśliwa: ta rutyna wystarczała jej najzupełniej, a nic tak jej nie mogło dokuczyć jak drobne wypadki krzyżujące ten uregulowany tryb życia.

Powiedziała mi pewnego wieczoru, gdy była rozmowniej usposobiona, że zachowanie się Johna i zagrażająca im ruina były dla niej źródłem głębokiego strapienia, ale że już teraz uspokoiła się i powzięła postanowienie. Własny majątek postarała się zabezpieczyć, a po śmierci matki — jest zupełnie nieprawdopodobne, zauważyła spokojnie, by matka mogła wyzdrowieć albo utrzymać się przy życiu czas dłuższy — chciała urzeczywistnić dawno upragniony zamiar: poszukać schronienia, gdzie by nic nie mąciło punktualnych zwyczajów i gdzie bezpieczna zapora odgradzałaby ją od lekkomyślnego świata. Zapytałam, czy towarzyszyłaby jej tam Georgiana.

— Oczywiście, że nie — odrzekła. Z Georgiana nie miała nic wspólnego; tak było zawsze. Za nic na świecie nie obciążyłaby się jej towarzystwem. Georgiana powinna pójść swoją drogą, a ona pójdzie swoją.

Georgiana, jeżeli nie wylewała swych zwierzeń przede mną, spędzała czas przeważnie leżąc na kanapie, skarżąc się na nudy w domu i wzdychając raz po raz, by ciotka jej, pani Gibson, zaprosiła ją do miasta. „O tyle byłoby lepiej — mawiała — gdybym się mogła na miesiąc albo dwa usunąć z domu, aż będzie po wszystkim. Nie pytałam jej, co rozumie przez to „aż będzie po wszystkim", ale sądzę, że miała na myśli spodziewany zgon matki i posępną ceremonię pogrzebową. Eliza na ogół nie zwracała uwagi na próżniacze niedołęstwo i utyskiwania siostry; raz wszakże odłożywszy książkę rachunkową na bok i rozwijając swój haft, wycięła jej nagle taką reprymendę:

— Georgiano, próżniejsze i głupsze od ciebie stworzenie z pewnością nigdy nie chodziło po świecie. Nie powinnaś się była urodzić, gdyż nie umiesz spożytkować życia. Zamiast żyć dla samej siebie, w sobie i z sobą, jak każdy rozumny człowiek powinien, ty tylko szukasz, do czyjej siły mogłabyś przyczepić swoją słabość. A jeżeli nie znajdujesz nikogo, kto by był gotów wziąć na siebie ciężar takiej tłustej, słabej, pustej, niezdarnej istoty, krzyczysz, że cię maltretują, zaniedbują, żeś nieszczęśliwa. Przy tym życie musi być dla ciebie szeregiem ciągłych zmian i podniecających wrażeń, inaczej świat, wedle ciebie, to więzienie; chcesz, by cię podziwiano, by cię uwielbiano, by ci pochlebiano; potrzeba ci muzyki, tańca, towarzystwa, bez tego nudzisz się, tęsknisz, zamierasz. Czyż nie masz dość rozumu, żeby obmyślić sobie sposób życia, który by cię uniezależnił od czyjejś pomocy, od czyjejś woli poza twoją własną? Weź jeden dzień, podziel go na części, każdej jego części wyznacz zadanie, nie pozostawiaj wolnych i nie zajętych kwadransów, dziesięciu, pięciu minut, wypełnij sobie cały czas; każdą robotę z kolei wykonaj systematycznie, ściśle i dokładnie. Dzień ci upłynie, zanim się spostrzeżesz, że się zaczął, a nikomu nie będziesz zawdzięczała, że ci dopomógł przebyć choćby jedną zbędną chwilę. Nie będziesz potrzebowała szukać niczyjego towarzystwa, rozmowy, sympatii, względności; słowem, będziesz żyła tak. jak powinna żyć istota niezależna. Przyjmij tę radę, pierwszą i ostatnią, jaką ci daję, a wtedy nie będziesz potrzebowała ani mnie, ani nikogo innego, cokolwiek by się stało. Nie chcesz? Żyj dalej jak dotąd, wiecznie czegoś pragnąc, utyskując i próżnując, a będziesz musiała znieść następstwa swej głupoty, choćby były najprzykrzejsze i trudne do zniesienia. I to ci mówię wyraźnie; słuchaj, gdyż chociaż powtarzać tego nie będę, stanowczo wedle tego postąpię: po śmierci naszej matki ja umywam ręce co do ciebie; z chwilą gdy trumnę jej wyniosą do podziemi kościelnych, między tobą a mną nastąpi rozbrat, jak gdybyśmy się nigdy nie znały. Nie wyobrażaj sobie, że ponieważ przypadkiem urodziłyśmy się z tych samych rodziców, ja zniosę, byś ty rościła sobie do mnie jakieś urojone prawa. I to ci mogę powiedzieć: gdyby cała ludzkość, z wyjątkiem nas dwóch, została zniesiona ze świata, jeszcze bym cię zostawiła samą w starym świecie, a sama podążyła ku nowemu.

Zamilkła.

— Niepotrzebnie trudziłaś się wygłaszaniem tej tyrady — odpowiedziała Georgiana. — Wszyscy wiedzą, że nie ma na całym świecie samolubniejszej od ciebie istoty bez serca; a ja wiem, jak ty mnie nienawidzisz, miałam już próbę tego w tym, jak mi podstawiłaś nogę w sprawie lorda Edwina Vere: nie mogłaś znieść, bym się wzniosła wyżej od ciebie, bym miała tytuł, bym była przyjmowana w kołach, gdzie ty byś się nie śmiała pokazać; toteż postąpiłaś jak szpieg i donosiciel i zrujnowałaś moje widoki na zawsze.

Tu Georgiana wyciągnęła chusteczkę i przez następną godzinę wycierała nos; Eliza zaś siedziała zimna, niewzruszona i pilnie zapracowana.

Niektórzy ludzie mają w pogardzie szczere, cieple uczucia. Ale oto miałam przed sobą dwie istoty pozbawione takiego uczucia. Jedna stała się nieznośnie cierpka, druga budziła niesmak. Uczucie nie słuchające rozsądku jest wodnistym napojem; lecz rozsądek nie poskromiony uczuciem staje się kąskiem tak gorzkim i twardym, że człowiek nie może go przełknąć.

Było dżdżyste i wietrzne popołudnie. Georgiana zasnęła na kanapie czytając romans; Eliza poszła na jakieś nabożeństwo w nowym kościele, gdyż w sprawach religii była surową formalistką: żadna niepogoda nie powstrzymywała jej od punktualnego spełniania dewocyjnych praktyk. W pogodę i słotę chodziła do kościoła trzykrotnie co niedziela, a w dnie powszednie — ilekroć odmawiano publicznie modlitwy.

Pomyślałam, że pójdę na górę i przekonam się, jak się miewa umierająca, która leżała tam prawie opuszczona; nawet służące tylko niekiedy przypominały sobie o jej istnieniu; wynajęta pielęgniarka, którą się nikt nie zajmował, wymykała się z pokoju, gdy tylko mogła. Bessie pozostała wierna; miała jednak własną rodzinę i tylko czasem mogła przychodzić do dworu. Nie zastałam, jak się tego spodziewałam, nikogo w pokoju chorej; pielęgniarki nie było; chora leżałaspokojnie jak w letargu; sina jej twarz zapadła w poduszki; ogień na kominku dogasał. Dołożyłam węgla, poprawiłam posłanie łóżka, popatrzyłam chwilę na tę, która teraz patrzeć na mnie nie mogła, a potem odeszłam do okna.

Deszcz bił silnie o szyby, wiatr szarpał gwałtownie. „Tu oto — pomyślałam — leży ludzka istota, dla której niebawem walki ziemskich żywiołów będą niczym. Dokąd poleci ten duch walczący teraz o wyzwolenie z cielesnej powłoki, gdy się nareszcie wyswobodzi?"

Rozmyślając nad wielką tajemnicą, przypomniałam sobie Helenę Burns, jej przedśmiertne słowa, jej wiarę, jej teorię o równości dusz bezcielesnych. Wciąż jeszcze nasłuchiwałam w myśli jej dobrze pamiętnego mi głosu, wciąż jeszcze uprzytomniałam sobie jej blady, uduchowiony wygląd, jej wymizerowaną twarz i nieziemskie spojrzenie, gdy leżała spokojnie na śmiertelnym posłaniu i szeptała o swej tęsknocie do niebieskiego Ojca — gdy wtem słaby głos odezwał się z łóżka poza mną:

— Kto tu jest?

Wiedziałam, że pani Reed już od szeregu dni zaniemówiła. Czyżby wracała do życia? Podeszłam do niej.

— To ja, ciociu.

— Kto taki... „ja"? — odpowiedziała. — Kto ty jesteś? — i spojrzała na mnie zdziwiona i jakby przestraszona, ale wciąż jeszcze przytomna. — Ty mi jesteś zupełnie obca... gdzie Bessie?

— U siebie w domu, ciociu.

— „Ciociu"? — powtórzyła. — Kto mnie nazywa ciocią? Nie jesteś żadną z Gibsonów; a jednak ja ciebie znam: ta twarz... te oczy i czoło... to wszystko jest mi dobrze znajome, jesteś podobna... tak, jesteś podobna do Jane Eyre!

Nie odpowiedziałam nic: bałam się wywołać wstrząsające wrażenie, gdybym oświadczyła, kim jestem.

— Tak — zaczęła chora znowu — lękam się, że to pomyłka; myśli mnie łudzą. Pragnęłam zobaczyć Jane Eyre i wyobraziłam sobie podobieństwo tam, gdzie go nie ma, zresztą przez osiem lat ona się musiała mocno zmienić.

Teraz ja bardzo ostrożnie zapewniłam ją, że jestem właśnie tą osobą, za którą mnie bierze i którą pragnie zobaczyć, a widząc, że mnie rozumie i jest zupełnie przytomna, wytłumaczyłam, że Bessie wysłała po mnie męża do Thornfield.

— Wiem, że jestem bardzo chora — powiedziała po chwili. — Kilka minut temu chciałam się obrócić, ale widzę, że nie mam żadnej władzy w członkach. Może i lepiej, żebym zrzuciła ciężar z serca, zanim umrę; to, co sobie mało ważymy, dopóki zdrowie nam służy, cięży bardzo w takiej godzinie jak obecna dla mnie. Czy jest tutaj pielęgniarka? Albo czy jest tutaj w pokoju ktoś więcej oprócz ciebie?

Zapewniłam ją, że jesteśmy same.

— Otóż ja ciebie dwa razy skrzywdziłam, czego teraz żałuję. Raz, łamiąc obietnicę daną mężowi, że wychowam cię jak własne dziecko; po raz drugi... — tu przerwała — ostatecznie to może nie ma wielkiego znaczenia — szepnęła sama do siebie. — A zresztą, może wyzdrowieję... a tak się przed nią upokarzać to rzecz przykra.

Usiłowała poruszyć się na łóżku, ale daremnie. Zmieniła się na twarzy; targnęło nią widocznie jakieś wewnętrzne przeczucie, może zwiastun bliskiego końca.

— Ostatecznie muszę przejść przez to. Wieczność przede mną. Trzeba jej to powiedzieć... Idź do mojego biureczka, otwórz je i wyjmij list, który tam zobaczysz.

Posłuchałam jej wskazówki.

— Przeczytaj ten list — powiedziała. List był krótki; brzmiał:

 

„Pani,

Proszę o łaskawe przysłanie mi adresu mojej bratanicy. Jane Eyre i o doniesienie mi, jak ona się miewa. Mam zamiar napisać do niej wkrótce i prosić, żeby przyjechała do mnie na Maderę. Opatrzność błogosławiła mojej pracy i pozwoliła uzbierać majątek, a ponieważ jestem bezżenny i bezdzietny, pragnę zaadoptować bratanicę za życia i uczynić ją spadkobierczynią mego majątku po śmierci. Z wysokim poważaniem

John Eyre, Madera".

 

Data była sprzed trzech lat.

— Dlaczego ja się nigdy o tym liście nie dowiedziałam? — zapytałam.

— Ponieważ nie cierpiałam cię zbyt silnie, by przyłożyć rękę do zapewnienia ci dobrobytu. Nie mogłam zapomnieć o twoim postępowaniu względem mnie, Jane; o tej furii, z jaką niegdyś rzuciłaś się na mnie; o tym tonie, jakim oświadczyłaś, że nienawidzisz mnie jak nikogo na świecie; nie mogłam zapomnieć tego niedziecinnego spojrzenia i głosu, jakim twierdziłaś, że wstrętna ci jest sama myśl o mnie, i dowodziłaś, że obchodziłam się z tobą z bezlitosnym okrucieństwem. Nie mogłam zapomnieć własnych uczuć, gdy się tak zerwałaś i wylewałaś jad swojej duszy; bałam się wtedy i miałam wrażenie jak gdyby zwierzę, które uderzyłam albo popchnęłam, spojrzało na mnie ludzkimi oczami i przeklinało mnie ludzkim głosem... Podaj mi trochę wody! Ach, śpiesz się!

— Droga ciociu — rzekłam podając jej wodę — nie myśl już o tym wszystkim, usuń te wspomnienia z duszy. Wybacz mi moje namiętne uniesienia; byłam dzieckiem wtedy; osiem, dziewięć lat minęło od tego czasu!

Nie zważała na to, co mówiłam; ale napiwszy się wody i odetchnąwszy mówiła dalej:

— Mówię ci, że nie mogłam tego zapomnieć. I zemściłam się: ścierpieć nie mogłam, żeby ciebie stryj adoptował, żebyś ty miała dojść do wygód i dostatku. Napisa







Дата добавления: 2015-09-04; просмотров: 474. Нарушение авторских прав; Мы поможем в написании вашей работы!



Аальтернативная стоимость. Кривая производственных возможностей В экономике Буридании есть 100 ед. труда с производительностью 4 м ткани или 2 кг мяса...

Вычисление основной дактилоскопической формулы Вычислением основной дактоформулы обычно занимается следователь. Для этого все десять пальцев разбиваются на пять пар...

Расчетные и графические задания Равновесный объем - это объем, определяемый равенством спроса и предложения...

Кардиналистский и ординалистский подходы Кардиналистский (количественный подход) к анализу полезности основан на представлении о возможности измерения различных благ в условных единицах полезности...

Обзор компонентов Multisim Компоненты – это основа любой схемы, это все элементы, из которых она состоит...

Кран машиниста усл. № 394 – назначение и устройство Кран машиниста условный номер 394 предназначен для управления тормозами поезда...

Приложение Г: Особенности заполнение справки формы ву-45   После выполнения полного опробования тормозов, а так же после сокращенного, если предварительно на станции было произведено полное опробование тормозов состава от стационарной установки с автоматической регистрацией параметров или без...

Психолого-педагогическая характеристика студенческой группы   Характеристика группы составляется по 407 группе очного отделения зооинженерного факультета, бакалавриата по направлению «Биология» РГАУ-МСХА имени К...

Общая и профессиональная культура педагога: сущность, специфика, взаимосвязь Педагогическая культура- часть общечеловеческих культуры, в которой запечатлил духовные и материальные ценности образования и воспитания, осуществляя образовательно-воспитательный процесс...

Устройство рабочих органов мясорубки Независимо от марки мясорубки и её технических характеристик, все они имеют принципиально одинаковые устройства...

Studopedia.info - Студопедия - 2014-2024 год . (0.009 сек.) русская версия | украинская версия