Студопедия — ROZDZIAŁ XXXIV
Студопедия Главная Случайная страница Обратная связь

Разделы: Автомобили Астрономия Биология География Дом и сад Другие языки Другое Информатика История Культура Литература Логика Математика Медицина Металлургия Механика Образование Охрана труда Педагогика Политика Право Психология Религия Риторика Социология Спорт Строительство Технология Туризм Физика Философия Финансы Химия Черчение Экология Экономика Электроника

ROZDZIAŁ XXXIV






 

Tymczasem zbliżało się Boże Narodzenie; nadchodził okres ogólnych wakacji. Zamknęłam szkołę w Morton pamiętając, by nie zamykać jej pustą ręką. Powodzenie cudownie otwiera rękę, zarówno jak i serce; a dać cośkolwiek, gdy się samemu otrzymało wiele, jest tylko dawaniem upustu niezwykłemu natężeniu uczuć. Od dawna odczuwałam z przyjemnością, że wiele wiejskich uczennic mnie lubi; przy rozstaniu potwierdziło się to moje wrażenie, okazywały bowiem przywiązanie wyraźnie i silnie. Sprawiło mi to głębokie zadowolenie, że rzeczywiście znalazłam miejsce w ich prostych sercach; przyrzekłam, że w przyszłości będę je co tydzień odwiedzała i dawała im w szkole godzinę lekcji.

Pan Rivers nadszedł w chwili, gdy wypuściwszy dziewczęta — było ich obecnie sześćdziesiąt — i zamknąwszy drzwi stałam zamieniając kilka słów specjalnego pożegnania z kilkoma najlepszymi uczennicami. Były to bardzo przyzwoite, uczciwe, skromne i rozgarnięte dziewczęta wiejskie. Bo też brytyjski wieśniak jest najbardziej rozgarnięty, najlepiej ułożony, najbardziej szanujący się spośród równych sobie w Europie; widziałam później francuskie paysannes, niemieckie Bäuerinnen; najlepsze z nich wydały mi się ciemne, ordynarne i głupie w porównaniu z moimi dziewczętami z Morton.

— Czy uważasz, że otrzymałaś nagrodę za swoją pracę? — zapytał St. John, gdy dziewczęta odeszły. — Czy poczucie, że spełniłaś coś istotnie dobrego, sprawia ci przyjemność?

— Niewątpliwie.

— A trudziłaś się tylko kilka miesięcy! Czyż całe życie poświęcone zadaniu uszlachetniania ludzkości nie byłoby dobrze spędzone?

— Tak — odpowiedziałam — ale nie mogłabym zawsze w ten sposób pracować; pragnę rozwijać własne zdolności i cieszyć się nimi, a nie tylko kształcić je u innych. Chcę się nimi teraz nacieszyć; nie odwołuj ani mojej duszy, ani ciała z powrotem do szkoły; skończyłam z nią i jestem w pełnym nastroju wakacyjnym.

Miał minę poważną.

— Co takiego? Jakaż to nowa gorliwość cię przejmuje? Co zamierzasz robić?

— Chcę być czynna, tak czynna, jak tylko można. A przede wszystkim muszę cię poprosić, być zwolnił Hannę i wyszukał sobie jakąś inną służącą.

— Czy jej potrzebujesz?

— Tak, chcę, żeby się przeniosła ze mną do Moor House. Diana i Mary za tydzień będą w domu, a ja chcę, żeby na ich przybycie wszystko było uporządkowane.

— Rozumiem. Myślałem, że zamierzasz wyfrunąć na jakąś wycieczkę. Tak będzie lepiej; Hanna przyjdzie do ciebie.

— A więc powiedz jej, żeby była gotowa na jutro; tu oto jest klucz od szkoły; jutro rano oddam ci klucz od mojego domku.

Wziął ode mnie klucz.

— Z wielką radością mi go oddajesz — rzekł. — Nie rozumiem dobrze, dlaczego ci tak lekko na sercu, ponieważ nie wiem, czym się teraz zamierzasz zająć. Jaki cel, jaką ambicję życiową masz przed sobą obecnie?

— Moim pierwszym celem będzie zabrać się do wielkich porządków (zechciej zrozumieć pełny sens tego wyrażenia): do wielkich porządków w Moor House od strychu do piwnic; moim następnym — przy pomocy wosku, terpentyny i rozmaitego sukna urządzić czyszczenie i polerowanie, aż wszystko będzie błyszczeć; trzecim — ustawić, jak należy, każde krzesło, stół, łóżko, ułożyć każdy dywan z matematyczną dokładnością; następnie chcę się prawie zrujnować na węgiel i torf, ażeby dobrze opalić wszystkie pokoje; a w końcu dwa ostatnie dni przed przyjazdem twych sióstr poświęcimy z Hanną takiemu biciu jaj, wybieraniu rodzynków, tarciu korzeni, fabrykowaniu ciast świątecznych, przygotowywaniu materiałów na marcepany i innym kulinarnym rytuałom, o jakich słowa tylko słabe dać mogą pojęcie komuś tak nie wtajemniczonemu jak ty. Słowem, wszystko ma być arcygotowe na przyjazd Diany i Mary przed czwartkiem; a moją ambicją jest przygotować im idealne wprost powitanie, gdy przybędą.

St. John uśmiechnął się lekko; mimo to był niezadowolony.

— Wszystko to bardzo dobre na razie — rzekł — ale na serio, ufam, że gdy przeminie pierwszy pęd ożywienia, spojrzysz trochę wyżej ponad rodzinne czułości i gospodarskie uciechy.

— Najlepsze rzeczy w świecie! — przerwałam.

— Nie, Jane, nie; ten świat nie jest miejscem używania; nie zapatruj się nań w ten sposób; ani też nie jest miejscem spoczynku; nie wpadaj w lenistwo.

— Przeciwnie, zamierzam być bardzo pracowita.

— Jane, wybaczam ci na teraz; daję ci całe dwa miesiące na nieograniczone radowanie się nowym stanowiskiem i na rozkoszowanie się urokiem tego późno odnalezionego pokrewieństwa. Ale mam nadzieję, że potem zaczniesz patrzeć wyżej, ponad Moor House i Morton, i siostrzane towarzystwo, i samolubny spokój, i zmysłową wygodę cywilizacyjnego dostatku. Mam nadzieję, że siła własnej energii zbudzi się znów w tobie i nie da ci spokoju.

Spojrzałam na niego zdziwiona.

— St. John — rzekłam — zdaje mi się, że jesteś trochę niepoczciwy mówiąc w ten sposób. Mam ochotę czuć się szczęśliwa jak królowa, a ty starasz się obudzić we mniej niepokój! W jakim celu?

— Ażeby obrócić na pożytek talenty powierzone przez Boga twojej pieczy, z których z pewnością kiedyś zażąda ścisłego rachunku. Jane, będę czuwał nad tobą bacznie i trwożnie, ostrzegam cię. Staraj się powściągać niepomierny zapał, z jakim rzucasz się w pospolite przyjemności życia domowego. Nie czepiaj się tak uporczywie związków krwi; zachowaj wytrwałość i gorliwość dla okazji odpowiedniejszych; nie trwoń ich na poziome, przemijające cele. Czy słyszysz?

— Owszem; to zupełnie, jakbym była na tureckim kazaniu. Czuję, że mam dostateczne powody, by być szczęśliwą i będę szczęśliwa. Do widzenia!

Jakoż byłam szczęśliwa w Moor House i ciężko pracowałam, a Hanna była zachwycona widząc, jak umiem żartować wśród zamieszania w domu przewróconym do góry nogami — jak umiem szczotkować, odkurzać, czyścić i gotować. I rzeczywiście, po jakichś dwóch dniach najgorszego zamętu miło było stopniowo wyprowadzać porządek z chaosu, który same stworzyłyśmy. Już poprzednio odbyłam podróż do S. po zakup jakichś nowych mebli, mając od kuzynek carte blanche na zaprowadzenie zmian w domu i zaopatrzona w pieniądze odłożone na ten cel. Zwyczajną bawialnię i pokoje sypialne pozostawiłam prawie tak, jak były, wiedząc, że Dianie i Mary więcej sprawi przyjemności, gdy zobaczą znowu stare, skromne stoły, krzesła i łóżka niż jakieś eleganckie nowości. Coś nowego jednak było potrzeba, by uświetnić ich powrót. Ciemne ładne dywany i firanki, ustawienie pewnych starannie wybranych sztuk starej porcelany i brązów, nowe pokrycia mebli, lustra i przybory toaletowe na gotowalniach odpowiadały temu celowi: pokoje wyglądały świeżo, lecz bez jaskrawości. Pewien nie używany salonik i pokój sypialny umeblowałam całkiem na nowo starym mahoniem z pąsowym obiciem; położyłam na korytarzach chodniki, dywaniki na schodach. Gdy wszystko było gotowe, pomyślałam, że Moor House jest tak doskonałym wzorem wesołej, skromnej elegancji wewnątrz, jak był o tej porze szczytem zimowego ogołocenia i opustoszałej, smutnej pustki z zewnątrz.

Oczekiwany czwartek nadszedł nareszcie. Spodziewałyśmy się gości pod wieczór i zanim mrok zapadł, napaliłyśmy na górze i na dole; kuchnia była w największym porządku, Hanna ubrana, ja również — wszystko było gotowe.

St. John przyszedł pierwszy. Prosiłam go, żeby się nie pokazywał w domu, dopóki wszystko nie będzie urządzone. I w istocie, sama myśl o zamęcie, niemiłym a pospolitym, wypłoszyła go skutecznie. Teraz zastał mnie w kuchni, pilnującą piekących się ciastek do herbaty. Zbliżywszy się do ogniska zapytał, czy mam nareszcie dosyć tej roboty pokojówki. Na to poprosiłam, by mi towarzyszył i obejrzał ogólny rezultat mojej pracy. Z pewnym trudem nakłoniłam go do obejścia domu. Tyle że zaglądał w drzwi, gdy je otwierałam; a gdy przeprowadziłam go po całym domu, na piętrze i na dole, powiedział, że musiałam sobie zadać dużo kłopotu i trudu, by poczynić tak wielkie zmiany w tak krótkim czasie; nie dodał jednakże ani słowa świadczącego, iż korzystna zmiana w wyglądzie jego domu sprawia mu przyjemność.

To milczenie uraziło mnie. Pomyślałam że może poczynione zmiany zatarły pewne wspomnienia, które sobie cenił. Zapytałam, czy tak jest istotnie, a niewątpliwie zadałam to pytanie głosem nieco zniechęconym.

— Bynajmniej; uważałem przeciwnie, że dbałaś skrupulatnie o to, ażeby nic dawniejszego nie zmieniać; może nawet poświęciłaś temu więcej myśli, aniżeli było warte. Ile minut, na przykład, zajęło ci zastanowienie się nad urządzeniem chociażby tego pokoju?... Ale... ale... czy nie możesz mi powiedzieć, gdzie jest...

Tu wymienił tytuł poszukiwanej książki; pokazałam mu tom na półce; wziął go i cofnąwszy się do kąta pod oknem zagłębił się w czytaniu.

Otóż przyznaję, że to mi się nie podobało. St. John był dobrym człowiekiem; zaczęłam jednak odczuwać, że powiedział prawdę mówiąc, iż jest twardy i zimny. Ludzkie, miłe strony życia nie pociągały go wcale, spokojna radość dnia powszedniego nie miała dla niego powabu. Żył dosłownie tylko aspiracjami do spraw wielkich, to prawda, ale nigdy, pomyślałam, nie zazna spokoju, nigdy nie pochwali go u innych. Patrząc na jego wysokie czoło, gładkie i blade jak z białego kamienia, na jego piękne rysy skupione przy czytaniu, zrozumiałam nagle, że on nie byłby dobrym mężem, że ciężka byłaby dola jego żony. Zrozumiałam, jak gdyby w natchnieniu, istotę jego miłości do panny Oliver; przyznałam mu słuszność, że była to tylko miłość zmysłowa. Zrozumiałam, jak musi pogardzać sobą za wpływ, jaki ta miłość nań wywiera; jak musi pragnąć zduszenia jej i zgaszenia; jak musi wątpić, czy ta miłość prowadziłaby do jego czy jej stałego szczęścia. Pojęłam, że był on z tego materiału, z którego natura wykuwa bohaterów — chrześcijańskich i pogańskich — prawodawców, mężów stanu i zdobywców. Tacy bohaterowie są jak silny fundament, na którym opierać się mogą wielkie sprawy, ale przy domowym ognisku aż nazbyt często bywają zimną, zawadzającą kolumną, chmurną i nie na swoim miejscu.

„Ten pokój bawialny to nie jego sfera — rozmyślałam. — Himalaje, gąszcz krainy Kafrów, nawet zarażone bagniska na wybrzeżu Gwinei odpowiadałyby mu lepiej. Nie dziw, że unika spokoju życia domowego, bo to nie jego żywioł: tu siły jego i talenty drzemią, nie mogą się rozwinąć i wykazać swej wartości. W walce i niebezpieczeństwie — tam gdzie trzeba odwagi, energii, męstwa — tam będzie przemawiał, tam będzie działał jako przewodnik i zwierzchnik. Przy tym ognisku mniej jest wart niż dziecko. Ma słuszność, że wybrał karierę misjonarza; teraz go rozumiem."

— Jadą! jadą! — zawołała Hanna otwierając drzwi bawialni. W tej samej chwili stary Carlo zaszczekał radośnie. Wybiegłam. Ciemno już było, ale słychać było turkot kół. Hanna nadeszła z latarnią. Powóz stanął przed furtką; woźnica otworzył drzwiczki powozu, naprzód jedna znajoma postać wysiadła, potem druga. W jednej chwili wcisnęłam twarz pod ich kapelusze napotykając najpierw gładki policzek Mary, potem rozwiane loki Diany. One śmiały się, całowały mnie, całowały Hannę, pieściły Carla, który szalał z radości, dopytywały, czy wszystko dobrze, a gdy je zapewniłam, że jak najlepiej, pośpiesznie weszły do domu.

Zesztywniały od jazdy z Whitcross i zziębły na mroźnym nocnym powietrzu; jednakże miłe ich twarzyczki rozpromieniły się w błogim świetle ognia. I gdy woźnica z Hanną wnosili kuferki, zapytały o St. Johna. W tej chwili wyszedł z bawialni. Obie naraz zarzuciły mu ręce na szyję. Złożył na twarzy każdej z nich po jednym spokojnym pocałunku, wypowiedział cicho parę słów powitania, stał przez chwilę, podczas gdy do niego mówiły, a potem, zauważywszy, że zapewne wkrótce przyjdą do bawialnego, cofnął się tam niby do bezpiecznego schronienia.

Zapaliłam świece, żeby je zaprowadzić na górę, lecz Diana chciała wpierw wydać zarządzenie, by ugoszczono woźnicę. Potem poszły za mną. Zachwycone były odnowieniem i urządzeniem swoich pokoi — nową portierą, świeżymi dywanami, pięknymi porcelanowymi wazonami; nie skąpiły wyrazów zadowolenia i zachwytu. A mnie było przyjemnie czuć, że to, co zrobiłam, odpowiadało dokładnie ich życzeniom i dodawało uroku radosnemu ich powrotowi do domu.

Miły był ten wieczór. Moje rozweselone kuzynki były tak rozmowne, tyle opowiadały, tyle robiły uwag, że ich ożywienie pokrywało małomówność St. Johna. Ten szczerze był rad siostrom, ale nie umiał podzielić ich radosnego zapału. Ich przyjazd — największe wydarzenie dnia — był mu miły, lecz denerwował go hałas, gadanina i radość powitania; widać było po nim, że pragnie, by już minął ten pierwszy dzień. W chwili gdy zabawialiśmy się w najlepsze (było to może w godzinę po herbacie), rozległo się stukanie do drzwi. Hanna weszła oznajmiając, że przyszedł jakiś biedny chłopak i prosi, żeby pan Rivers odwiedził jego matkę, „której się już niewiele należy".

— Gdzie ona mieszka, Hanno?

— Prosto pod Whitcross Brow, prawie cztery mile stąd, przez całą drogę idzie się torfowiskami.

— Powiedzcie mu, że pójdę.

— Z przeproszeniem, proszę pana, lepiej by pan nie szedł. To najgorsza droga tak po nocy; nie ma tam żadnej ścieżki przez trzęsawisko. A poza tym to taka zimna noc, wiatr taki ostry. Lepiej by pan powiedział, że pójdzie jutro rano.

St. John tymczasem był już w przedpokoju i wkładał płaszcz; nie wymawiając się nie szemrząc, wyruszył w drogę. Była wtedy godzina dziewiąta; wrócił dopiero o północy. Wygłodzony i zmęczony był porządnie, ale minę miał pogodniejszą, niż gdy wychodził z domu. Spełnił obowiązek; dokonał wysiłku; poczuł własną siłę w czynie i w poskramianiu siebie i był sam ze sobą w większej zgodzie.

Zdaje mi się,że przez cały następny tydzień cierpliwość jego była mocno wystawiona na próbę. Był to tydzień świąteczny;nie robiłyśmy nic ustalonego, lecz spędzałyśmy czas na wesołym próżniactwie. Powietrze rodzinnych wzgórz, swoboda pobytu we własnym domu, poczucie dostatniego losu, wszystko to oddziaływało na humor Diany i Mary jak życiodajny eliksir: były wesołe od rana do południa i od południa do wieczora. Rozmawiały ustawicznie, a ich rozmowa dowcipna mądra, oryginalna miała dla mnie taki urok, że wolałam jej słuchać i brać w niej udział niż robić cokolwiek innego. St. John nie wymawiał nam ożywienia, ale stronił od nas. Rzadko bywał w domu; parafia jego była rozległa, ludność rozproszona, zawsze znajdował więc zajęcie odwiedzając chorych i biednych.

Pewnego ranka przy śniadaniu Diana, która czas jakiś siedziała zamyślona, zapytała brata, czy zamiary jego czasem nie uległy zmianie.

— Nie uległy i nie mogą ulec — odparł. I powiadomił nas, że wyjazd jego z Anglii był już teraz stanowczo oznaczony na rok następny.

— A Rozamunda Oliver? — zapytała Mary.

Słowa te widać wymknęły jej się mimo woli, gdyż zaledwie je wyrzekła, uczyniła gest, jakby je chciała odwołać. St. John trzymał książkę w ręku — miał ten nieładny zwyczaj czytania przy jedzeniu — zamknął ją i podniósł oczy.

— Rozamunda Oliver — powiedział — wyjdzie wkrótce za mąż za pana Granby, jednego z najlepiej ustosunkowanych i szanowanych mieszkańców miasta S., wnuka i spadkobiercę Fryderyka Granby; wczoraj oznajmił mi to jej ojciec.

Siostry popatrzyły na siebie i na mnie; wszystkie trzy spojrzałyśmy na niego; opanowany był i pogodny zupełnie.

— To małżeństwo musiało być pośpiesznie skojarzone — zauważyła Diana. — Nie mogli się znać długo.

— Tylko dwa miesiące; poznali się w październiku na balu w S. Gdzie jednak nie ma żadnych przeszkód, jak w tym wypadku, gdzie związek jest ze wszech miar pożądany, zwłoka jest niepotrzebna. Pobiorą się gdy tylko dom w majątku, który im dziadek oddaje, będzie odświeżony na ich przyjęcie.

Gdy po raz pierwszy po tej wiadomości znalazłam się sam na sam z St. Johnem, miałam ochotę zapytać go, czy to wydarzenie sprawiło mu przykrość. Zdawało się jednak, że on mało potrzebuje współczucia, dlatego, daleka od zaofiarowania mu go teraz, odczułam wstyd na wspomnienie tego, co kiedyś zaryzykowałam. Przy tym wyszłam z wprawy w rozmawianiu z St. Johnem, zamarzł znów pod powłoką powściągliwości, a wobec tego i moja szczerość zamarzła. Nie dotrzymał przyrzeczenia, że będzie mnie traktował na równi z siostrami; stale zaznaczał drobne, ochładzające różnice między nami, co także nie przyczyniało się do większej serdeczności; słowem, teraz, kiedy byłam uznaną jego krewną i żyłam z nim pod jednym dachem, czułam, że o wiele dalsi sobie jesteśmy, niż gdy widział we mnie tylko nauczycielkę wiejską. Gdy sobie przypominałam, jakim obdarzał mnie dawniej zaufaniem, pojąć nie mogłam jego obecnego lodowatego chłodu.

Toteż niemało się zdziwiłam, gdy podniósłszy nagle głowę znad książki przemówił do mnie:

— Jak widzisz, Jane, stoczyłem walkę i odniosłem zwycięstwo.

Zaskoczona tym odezwaniem się, dopiero po chwili odparłam:

— Czy tylko jesteś pewien, że nie znalazłeś się w położeniu tych zwycięzców, których triumfy kosztowały zbyt wiele? Czy drugie takie zwycięstwo nie zgubiłoby ciebie?

— Myślę, że nie; a gdyby nawet, nie miałoby to wielkiego znaczenia. Zresztą nigdy już nie będę potrzebował walczyć po raz drugi. Wynik starcia jest rozstrzygający: droga przede mną wolna; dziękuję za to Bogu!

Rzekłszy to, powrócił do swoich papierów i pogrążył się w milczeniu.

Skoro nasze (tj. Diany, Mary i moje) wzajemne zadowolenie przeszło stopniowo w spokojniejszy nastrój i gdy powróciłyśmy do dawnych zwyczajów i zajęć, St. John zaczął więcej przebywać w domu: siadywał w tym samym pokoju z nami niekiedy całymi godzinami. Mary rysowała, Diana zatapiała się w czytaniu poważnych ksiąg (ku mojemu zdumieniu i przerażeniu), a ja kułam niemiecki, on zaś zagłębiał się w jakieś tajemnicze studium; uczył się jakiegoś wschodniego języka, który miał się okazać potrzebny w pracy misyjnej.

Tak zajęty w swoim kąciku, wydawał się dosyć spokojny i pochłonięty pracą; jednakże jego niebieskie oczy często uciekały od cudzoziemskiej gramatyki i biegły ku nam, a niekiedy przenikały nas z dziwną wnikliwością obserwacji; schwytane, cofały się natychmiast, po czym od czasu do czasu powracały znowu badawcze. Dziwiłam się, nie rozumiejąc, co to znaczy; dziwiłam się też temu zadowoleniu, jakiego nigdy nie omieszkiwał okazać przy drobnej zresztą sposobności, mianowicie z powodu moich cotygodniowych odwiedzin w szkole. A jeszcze więcej zastanawiało mnie to, że gdy dzień był słotny czy śnieg padał, czy dął silny wiatr, a jego siostry nalegały, abym nie wychodziła, żartował z ich troskliwości i zachęcał mnie do spełnienia zadania bez względu na niepogodę.

— Jane nie jest takim słabeuszem, jakiego wy byście z niej chciały zrobić — mawiał wtedy. — Zniesie górski wiatr, trochę deszczu, parę płatków śniegu jak każde z nas. Ma zdrowy organizm i jest odporniejsza na zmiany klimatu niż niejeden na pozór silniejszy.

Gdy zaś wracałam, niekiedy bardzo zmęczona niepogodą i przemoczona, nigdy nie śmiałam się uskarżać, gdyż wiedziałam, że utyskiwanie go drażni; zawsze i wszędzie pochwalał męstwo i wytrzymałość, a słabość potępiał.

Raz po obiedzie pozwolił mi jednakże zostać w domu, gdyż istotnie byłam zakatarzona. Jego siostry poszły zamiast mnie do Morton; ja siedziałam i czytałam Schillera; St. John mozolił się nad wschodnimi manuskryptami. Przechodząc od tłumaczenia do ćwiczeń przypadkiem rzuciłam okiem w jego stronę i napotkałam spojrzenie tych wiecznie badawczych niebieskich oczu. Od jak dawna przeszywał mnie nimi na wylot, tego nie wiem; spojrzenie było bystre, a jednak tak zimne, że przez chwilę poczułam zabobonny lęk, jak gdybym siedziała w pokoju z czymś niesamowitym.

— Co ty robisz, Jane?

— Uczę się niemieckiego.

— Wolałbym, żebyś porzuciła niemiecki, a uczyła się hindustańskiego.

— Czy mówisz to serio?

— Tak dalece serio, że musisz mnie usłuchać; powiem ci dlaczego.

Tu zaczął mi tłumaczyć, że sam obecnie uczy się języka hindustańskiego; lecz boi się, że w miarę postępów gotów zapomnieć początków. Otóż bardzo by mu było na rękę mieć uczennicę, z którą mógłby powtarzać zasady języka i tym sposobem wbić je sobie dobrze w pamięć. Wahał się przez pewien czas w wyborze pomiędzy mną a siostrami; w końcu wybrał mnie, ponieważ przekonał się, że z nas trzech ja najdłużej potrafię siedzieć nad jakimś zadaniem. Czy zrobię mu tę łaskę? Może to poświęcenie nie będzie długo trwało, gdyż teraz pozostają już tylko trzy miesiące do jego odjazdu...

St. John należał do ludzi, którym trudno odmówić. Czułam że każdą wyrządzoną mu przyjemność czy przykrość będzie długo pamiętał. Zgodziłam się przeto. Diana dowiedziawszy się, że jej uczennica przeszła do brata, śmiała się i obie z Mary przyznały, że brat nigdy by ich nie zdołał nakłonić do podobnego kroku.

— Wiedziałem o tym z góry — odpowiedział spokojnie.

Przekonałam się, że St. John jest bardzo cierpliwym, wyrozumiałym, ale wymagającym nauczycielem. Wiele się po mnie spodziewał, gdy zaś spełniłam jego oczekiwania, on na swój sposób nie szczędził mi wyrazów uznania. Stopniowo uzyskał na mnie pewien wpływ pozbawiający mnie swobody myśli: jego pochwała i wyróżnienie krępowały silniej niż obojętność. Nie mogłam już teraz rozmawiać i śmiać się swobodnie w jego obecności, ponieważ jakieś nieznośne, narzucające się poczucie przypominało mi, że on nie lubi ożywienia (przynajmniej we mnie). Byłam tak świadoma tego, że on pochwala tylko poważny nastrój i poważne zajęcia, iż nie potrafiłam zachować się inaczej w jego obecności; byłam jak urzeczona pod jego mrożącym urokiem. Gdy powiedział: „Idź" — odchodziłam. „Przyjdź" — przychodziłam, „Rób to" — robiłam natychmiast. Ale nie kochałam tej niewoli; nieraz żałowałam, że stałam się przedmiotem jego zainteresowania.

Pewnego wieczoru przed udaniem się na spoczynek stałyśmy dokoła niego mówiąc mu dobranoc. Jak zawsze pocałował każdą z sióstr i jak zawsze podał mi rękę. Diana, będąca w owej chwili w żartobliwym nastroju (ona nie poddawała się jego woli, gdyż na swój sposób miała również silną wolę jak on), zawołała nagle:

— St. John! Nazwałeś Jane swoją trzecią siostrą, ale nie traktujesz jej po bratersku: powinieneś i ją pocałować!

I popchnęła mnie ku niemu. Pomyślałam, że Diana jest nieznośna, i zmieszałam się; St. John tymczasem pochylił głowę, jego grecka twarz znalazła się na poziomie mojej, oczy jego przenikliwie badały moje oczy — i pocałował mnie. Nie ma na świecie pocałunków marmurowych ani lodowatych, inaczej tak bym określiła pocałunek mojego kuzyna — duchownego; ale mogą być pocałunki próbne i taki właśnie był jego pocałunek. Pocałowawszy mnie przyjrzał mi się, ciekaw wrażenia. Wrażenie było niewielkie; jestem pewna, że wcale się nie zarumieniłam, może raczej pobladłam, gdyż odczułam ten pocałunek jako pieczęć przyłożoną do moich więzów. Odtąd St. John nigdy nie pomijał tej ceremonii, a powaga i spokój, z jakim ją przyjmowałam, zdawały się mieć pewien urok w jego oczach.

Ja zaś z dniem każdym coraz bardziej pragnęłam mu dogodzić. Ale też czułam coraz więcej, że dla tego celu muszę się zaprzeć połowy swej natury, zdusić połowę moich władz umysłowych, zaprzeć się upodobań i naturalnych skłonności i zmusić się do dążeń i zajęć, do których nie miałam wrodzonego powołania. St. John chciał mnie wciągnąć na niedosiężne dla mnie wyżyny; męką było dla mnie podążanie za nim. Było to dla mnie takim samym niepodobieństwem jak przekształcenie moich nieregularnych rysów na wzór jego klasycznych albo nadanie moim zielonym oczom błękitnej barwy morza i poważnego blasku jego własnych.

Jednakże nie tylko wpływ St. Johna dręczył mnie obecnie. W ostatnich czasach nie było mi trudno być smutną: robak zalągł się w moim sercu i wysysał zeń wszelką radość; tym robakiem była niepewność.

Może kto pomyśli, że pośród zmian otoczenia i losu zapomniałam o panu Rochesterze. Ani na chwilę. Myśl o nim towarzyszyła mi stale, gdyż nie była to mgła, którą słońce mogło rozproszyć, ani rysunek na piasku, który burza zwiać mogła, ale imię wyryte w trwałym marmurze. Gorące pragnienie dowiedzenia się, co się z nim stało, szło za mną wszędzie; w Morton co wieczór wracałam ze szkoły do mego domku, ażeby o tym rozmyślać; a teraz w Moor House co wieczór zdążałam do sypialni, ażeby pogrążyć się w smutnych rozważaniach.

W toku mojej korespondencji z panem Briggsem w sprawie spadku zapytywałem, czy nie wie, gdzie obecnie może przebywać pan Rochester i czy jest zdrów; ale jak słusznie St. John przypuszczał, pan Briggs o niczym, co dotyczyło pana Rochestera, nie wiedział. Wtedy napisałam do pani Fairfax błagając ją o wiadomości. Byłam pewna szybkiej odpowiedzi; zdziwiłam się, gdy minęły dwa tygodnie bez żadnej wieści; a gdy po upływie dwu miesięcy nie było listu, ogarnął mnie najwyższy niepokój.

Napisałam powtórnie przypuszczając, że może mój pierwszy list zaginął. Znowu odżyła nadzieja i znowu się zawiodłam; nie odpisała ani słowa. Po półrocznym daremnym wyczekiwaniu nadzieja moja zagasła i poczułam, że ogarniają mnie ciemności.

Piękna wiosna jaśniała dokoła mnie, ale ja się nie mogłam nią cieszyć. Zbliżało się lato; Diana starała się mnie rozweselić. Twierdziła, że źle wyglądam, i pragnęła zawieźć mnie nad morze. St. John sprzeciwiał się temu; twierdził, że nie potrzebuję rozrywki, lecz zajęcia, gdyż obecne moje życie jest zbyt bezcelowe, a ja potrzebuję celu w życiu. Przypuszczam, że chcąc ten brak zapełnić, przedłużył lekcje hindustańskiego i jeszcze usilniej wymagał gruntownego przygotowania, ja zaś, niemądra, ani nie pomyślałam o sprzeciwieniu mu się, po prostu nie mogłam mu się sprzeciwić!

Pewnego dnia przyszłam na naukę bardziej niż zwykle przygnębiona z powodu głęboko odczutego zawodu. Hanna powiedziała mi rano, że jest list dla mnie, jednakże gdy zeszłam na dół, by go odebrać, prawie pewna, że to dawno oczekiwana wiadomość nadchodzi nareszcie, okazało się że to tylko mało znaczący list w interesach od pana Briggsa. Gorzki zawód wycisnął mi kilka łez; i teraz, gdy siedziałam nad niewyraźnym, pełnym zakrętasów pismem hinduskiego pisarza, oczy moje znowu wezbrały łzami.

St. John kazał mi podejść bliżej i czytać; starałam się usłuchać go, ale głos mnie zawiódł: słowa moje przeszły w łkanie. Byliśmy sami w bawialni. Diana ćwiczyła na fortepianie w saloniku, Mary pracowała w ogródku, gdyż był to piękny dzień majowy, jasny, słoneczny, lekko wietrzny. Towarzysz mój nie okazał zdziwienia na widok moich łez ani też nie zapytał mnie o powód; powiedział tylko:

— Poczekam kilka minut, Jane, aż się uspokoisz.

Gdy ja starałam się jak najszybciej opanować płacz, on siedział cicho i cierpliwie, oparty o stół, i patrzył na mnie jak lekarz obserwujący okiem uczonego spodziewany i zupełnie zrozumiały przejaw choroby pacjenta. Zdusiwszy łkanie, otarłszy oczy i bąknąwszy coś o tym, że niezupełnie dobrze czuję się dziś rano. powróciłam do czytania. Udało mi się go dokończyć. St. John odłożył swoje i moje książki, zamknął sekretarzyk i powiedział:

— A teraz, Jane, pójdziesz na przechadzkę, i to ze mną.

— Zawołam Dianę i Mary.

— Nie; dziś pragnę tylko jednej towarzyszki, a mianowicie ciebie. Ubierz się, wyjdź kuchennymi drzwiami, idź w górę w kierunku Marsh Glen, dogonię cię za chwilę.

Nie znam nic pośredniego, nigdy w życiu nie znałam pośredniej drogi w stosunkach ze stanowczymi, twardymi ludźmi różniącymi się zasadniczo ode mnie: albo im ulegałam całkowicie, albo też opierałam się im stanowczo. Zawsze starałam się być uległa, dopóki z wulkaniczną nieledwie gwałtownością nie przerzucałam się w drugą ostateczność. Ponieważ ani okoliczności, ani nastrój nie skłaniały mnie do buntu, więc zastosowałam się posłusznie do wskazówek St. Johna i w dziesięć minut później kroczyłam obok niego dziką ścieżką wijącą się wśród doliny.

Powiewał zachodni wietrzyk; płynął od wzgórz niosąc słodką woń kwietnych łąk; niebo było jasne, błękitne; potok wzdłuż wąwozu, zasilony wiosennymi deszczami płynął obfity i czysty, zapożyczając złotych połysków od słońca i szafirowych barw od nieba. W miarę jak posuwaliśmy się naprzód i opuszczali ścieżkę, weszliśmy na miękką murawę, delikatną i szmaragdowo-zieloną, usianą drobnym, białym, a tu i ówdzie gwiaździstym, żółtym kwieciem; wzgórza tymczasem zupełnie nas otoczyły, gdyż wąwóz w górnej części skręcał w sam ich środek.

— Odpocznijmy tutaj — odezwał się St. John, gdy dotarliśmy do pierwszych skał stojących na straży u przejścia, poza którym potok spadał kaskadą. Nieco dalej krajobraz, pozbawiony murawy i kwiecia, miał już tylko wrzosy i wysokie turnie jako ozdoby; tu dzika przyroda nabierała cech pierwotności, nie wywoływała już wrażenia świeżości, lecz była posępna jak zawiedzione nadzieje samotności i ostatnia przystań milczenia.

Usiadłam: St. John stał obok mnie. Wodził wzrokiem w górę wąwozu i w dół doliny; spojrzenie jego błądziło za biegiem strumienia i wracało, obejmując bezchmurne niebo, które ten strumień barwiło; zdjął kapelusz, pozwolił wietrzykowi zburzyć sobie włosy i musnąć czoło. Zdawało się, że się jednoczy z duchem tego ustronia; coś żegnał oczami.

— Ujrzę to znowu — rzekł głośno — w snach, gdy będę spać nad brzegiem Gangesu; i jeszcze znowu w odleglejszej godzinie, gdy inny sen mnie zmorzy nad brzegiem ciemniejszej rzeki!

Dziwne słowa dziwnej miłości! Namiętna miłość ojczyzny surowego patrioty! Usiadł; przez pół godziny nie rozmawialiśmy wcale; po czym St. John znów zaczął:

— Jane, za sześć tygodni wyruszam; wykupiłem miejsce na okręcie odchodzącym do Indii Wschodnich dwudziestego czerwca.

— Bóg się będzie tobą opiekował — odpowiedziałam — gdyż podejmujesz jego dzieło.

— Tak — odparł — w tym moja chwała i radość. Jestem sługą nieomylnego Pana. Nie wyruszam pod kierownictwem ludzkim, podległy niedoskonałym prawom i błądzącym sądom moich ułomnych bliźnich; moim królem, moim prawodawcą, moim wodzem jest najdoskonalszy Pan. Wydaje mi się dziwne, że wszyscy wokół mnie nie goreją pragnieniem zaciągnięcia się pod ten sam sztandar, uczestniczenia w tym samym przedsięwzięciu.

— Nie wszyscy mają twoje siły, a byłoby szaleństwem, gdyby słabi chcieli maszerować w jednym rzędzie z silnymi.

— Nie mówię do słabych ani też o nich myślę; przemawiam jedynie do tych, którzy są godni dzieła i zdołają je wykonać.

— Takich jest niewielu, a odkryć ich niełatwo.

— Prawdę mówisz, ale gdy się ich odnajdzie, należy ich budzić, skłaniać i wzywać do wysiłku, wytłumaczyć im, czym są dary, które posiadają, i dlaczego zostały im dane. Należy wieścić im wezwanie Niebios, ofiarowywać im z Bożego zlecenia miejsce w zastępie Jego wybranych.

— Jeżeli są istotnie powołani do tego zadania, czyż własne serca nie powiedzą im same o tym?

— A co mówi twoje serce? — zapytał.

— Moje serce milczy, moje serce milczy — odpowiedziałam zaskoczona i drżąca.

— Więc ja muszę za nie przemówić — ciągnął dalej nieubłagany głos. — Jane, jedź ze mną do Indii; jedź ze mną jako moja pomocnica i współpracownica.

Wąwóz i niebo zawirowały mi przed oczami; zachwiały się góry! Było mi, jak gdybym posłyszała wezwanie z nieba, jak gdyby zjawił się poseł, jak ongi w Macedonii, i wygłosił: „Przyszedłszy do Macedonii ratuj nas." Ale ja nie byłam apostołem, nie mogłam ujrzeć wysłańca, nie mogłam przyjąć jego wezwania.

— O St. John! — zawołałam — miejże choć trochę litości!

Jednakże zwracałam się do człowieka, który pełniąc to, co uważał za swą powinność, nie znał ani litości, ani wyrzutu sumienia.

— Bóg i natura — ciągnął dalej — przeznaczyli ciebie na żonę misjonarza. Nie powierzchownych, fizycznych, ale duchowych udzielono ci darów. Jesteś stworzona do pracy, nie do miłości. Żoną misjonarza musisz być i będziesz. Będziesz moja: chcę ciebie nie dla mojej przyjemności, lecz byś służyła mojemu Panu.

— Nie jestem do tego zdolna; nie mam powołania — odparłam.

Nie rozdrażniła go ta pierwsza odmowa, gdyż ją przewidział. Istotnie, oparty plecami o głaz, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i spokojną twarzą był przygotowany na długi i męczący opór i uzbroił się w cierpliwość, mającą mu służyć do końca. Widziałam jednak, że postanowił walczyć aż do zwycięstwa.

— Pokora, Jane — mówił — to podstawa cnót chrześcijańskich. Słusznie mówisz, że nie jesteś zdolna do spełnienia tego dzieła. Któż jest do tego zdolny? Albo kto, prawdziwie powołany, uważał, że jest godny wezwania? Ja, na przykład jestem tylko prochem i popiołem. Wraz ze świętym Pawłem uważam się za największego z grzeszników; nie daję się jednak pognębić temu poczuciu własnej marności. Znam Wodza: wiem, że jest równie sprawiedliwy, jak potężny; a skoro wybrał słabe narzędzie do spełnienia wielkiego zadania, z nieograniczonych bogactw swojej opatrzności zasili skąpe środki do tego celu. Myśl tak jak ja, Jane, ufaj tak jak ja. Oprzyj się o opokę wieków; nie wątp, że udźwignie ona ciężar twej ludzkiej słabości.

— Nie rozumiem życia misjonarza; nigdy się nie zastanawiałam nad pracą misyjną.

— W tym z całą pokorą mogę ci dać potrzebną pomoc; mogę kierować twoją pracą każdej godziny, stać obok ciebie stale; pomagać ci każdej chwili. Mógłbym to czynić na początku; wkrótce (gdyż wiem, co ty potrafisz) byłabyś równie silna i wyćwiczona jak ja sam i nie potrzebowałabyś mojej pomocy.

— Ale czyż moja moc temu sprosta? Nie czuję tego. Twoje słowa nic we mnie nie budzą, nic nie poruszają. Nie zapala się dla mnie najniklejsze światło, nie bije mocniej tętno życia, nie odzywa się żaden głos doradczy ani krzepiący. O, chciałabym, żebyś zrozumiał, że dusza moja jest w tej chwili podobna do więzienia bez promyka światła, że na dnie tej duszy czai się strach, strach, byś ty mnie nie przekonał i żebym ja się nie podjęła tego, czego nie potrafię wykonać!

— Mam odpowiedź dla ciebie, posłuchaj. Obserwowałem cię od chwili, gdyśmy się poznali; obserwowałem cię bacznie przez dziesięć miesięcy. Doświadczałem cię w różny sposób i co widziałem? o czym się przekonałem? W szkółce wiejskiej widziałem, że potrafisz spełniać dobrze, punktualnie, uczciwie pracę nie odpowiadającą ani twym przyzwyczajeniom, ani skłonnościom. Widziałem, że spełniasz ją inteligentnie i taktownie, trzymając w ręku władzę umiałaś zjednywać serca. W spokoju, z jakim przyjęłaś wieść o spadku po wuju, znalazłem dowód, iż dusza twoja wolna jest od chciwości; dobra materialne nie miały mocy nad tobą. W stanowczej gotowości podziału bogactw na cztery części poznałem duszę, która znajduje radość w ogniu ofiary. W powolności, z jaką na moje życzenie porzuciłaś naukę interesującą ciebie i zajęłaś się inną, ponieważ mnie interesowała; w niezmordowanej pilności, z jaką dotąd wytrwałaś przy tej nauce, w niezachwianej energii i pogodnej cierpliwości, z jaką zwalczałaś jej trudności, widzę dopełnienie tych zalet, których poszukuję. Jesteś posłuszna, pilna, bezinteresowna, wierna, stała i odważna; bardzo łagodna i bohaterska; przestań wątpić w siebie, ja mogę ci zaufać bezwzględnie. Pomoc twoja jako kierowniczki hinduskich szkół, jako pomocnicy wśród hinduskich kobiet będzie dla mnie nieoceniona.

Żelazne więzy zaciskały się dokoła mnie; namowa działała powolnie, ale pewnie. Chociaż zamykałam oczy, ostatnie jego słowa otwierały niejako drogę, która wydawała mi się zamknięta. Zadanie moje, które wydawało się tak nieokreślone, tak beznadziejnie mgliste, przybierało konkretny kształt w miarę, jak mówił. Poprosiłam, by mi dał kwadrans czasu do namysłu, zanim zaryzykuję odpowiedź.

— Bardzo chętnie — odpowiedział i poszedł trochę dalej wzdłuż wąwozu, rzucił się na kępę wrzosów i tam pozostał w milczeniu.

„Mogę zrobić to, czego on chce ode mnie, muszę to przyznać — dumałam — to jest, o ile życia mi starczy. Ale czuję, że życie moje nie potrwałoby długo pod słońcem Indii. I cóż? On o to nie dba: gdy przyjdzie mi umrzeć, on odda mnie z całą pogodą i świętością w ręce Boga, który mnie jemu powierzył. Przewiduję to jasno. Opuszczając Anglię opuściłabym, ukochany, ale pusty kraj; pana Rochestera tu nie ma; a gdyby nawet był, czymże to jest, czym może być dla mnie? Muszę żyć bez niego: niedorzecznością i słabością jest wegetować w oczekiwaniu jakiejś niemożliwej zmiany losów, która by mnie z nim połączyła. Oczywiście, muszę szukać (jak słusznie St. John kiedyś powiedział) innego zainteresowania w życiu zamiast tego, które utraciłam. A czyż zajęcie, które mi teraz ofiarowuje nie jest najchwalebniejsze, jakie człowiek może przyjąć, a Bóg mu wyznaczyć? Czyż dzięki trudom szlachetnym i wzniosłym rezultatom nie jest ono najodpowiedniejsze do wypełnienia pustki, jaką pozostawiły wydarte z serca uczucia i zniweczone nadzieje? Sądzę, że muszę powiedzieć «tak», a jednak drżę. Niestety! Jeżeli pójdę z St. Johnem, zaprę się połowy siebie, jeżeli pojadę do Indii, pójdę na śmierć przedwczesną. A czym wypełnię ten czas pomiędzy opuszczeniem Anglii dla Indii, a Indii dla grobu? O, dobrze wiem czym! To także bardzo jasno widzę. Wytężę swe siły dla zadowolenia St. Johna, aż mnie wszystkie ścięgna będą bolały; nie zawiodę jego najśmielszych oczekiwań. Jeżeli podejmę ofiarę, której on wymaga, podejmę ją bez zastrzeżeń. Złożę na ołtarzu swe serce, siły żywotne, całą siebie. On mnie nigdy nie będzie kochać, ale będę miała jego uznanie; okażę energię, jakiej jeszcze nie widział, zasoby, jakich nie podejrzewa. Tak, potrafię pracować równie twardo jak on i jak on nie szczędząc siebie.

Zgoda zatem na jego żądanie byłaby możliwa, gdyby nie jeden szczegół, jeden okropny szczegół... On żąda, bym została jego żoną, a serce jego nie byłoby dla mnie czulsze od tego ponurego, olbrzymiego głazu, po którym tam w wąwozie stacza się spieniony strumień. On mnie ceni, jak żołnierz ceni dobry oręż, i tyle. Gdybym nie miała mu być poślubiona, nie martwiłabym się tą nieczułością; ale czyż mogę mu pozwolić postąpić tak z wyrachowaniem, chłodno wykonać swoje zamierzenia, dopełnić ceremoniału zaślubin? Czyż mogę przyjąć od niego pierścień ślubny, znosić wszystkie pozory miłości (których by niewątpliwie skrupulatnie pilnował) i wiedzieć, że jego duch nie bierze w tym udziału? Czy mogłabym znieść świadomość, że każda pieszczota, którą by mnie obdarzył, to poświęcenie dla zasady? Nie, takie męczeństwo byłoby potworne. Nie chcę go podjąć. Jako jego siostra mogłabym mu towarzyszyć, lecz nie jako jego żona; powiem mu to teraz." Obejrzałam się. St. John leżał jak przedtem, podobny do przewróconej kolumny, z twarzą zwróconą ku mnie; oczy jego błyszczały, baczne i przenikliwe. Wstał i podszedł do mnie.

— Jestem gotowa pojechać do Indii, jeżeli mogę to zrobić jako osoba wolna.

— Twoja odpowiedź — rzekł — jest niewyraźna.

— Byłeś dotychczas moim przybranym bratem, a ja twoją siostrą; pozostańmy w tym stosunku; lepiej będzie, jeżeli nie zawrzemy małżeństwa.

Potrząsnął głową.

— Przybrane rodzeństwo na nic się tu nie przyda. Gdybyś była moją prawdziwą siostrą, to co innego, zabrałbym ciebie i nie szukałbym żony. Ale tak, jak jest, albo nasz związek musi być uświęcony i przypieczętowany małżeństwem, albo w ogóle nie może istnieć; praktyczne względy stoją na przeszkodzie wszelkiemu innemu rozwiązaniu. Czy nie rozumiesz tego Jane? Zastanów się chwilę, niech ci twój zdrowy rozsądek wskaże drogę.

Zastanowiłam się; ale mój rozum wskazywał mi tylko fakt, że my się nie kochamy tak, jak mąż i żona powinni się kochać, że zatem nie powinniśmy się pobierać. Powiedziałam to.

— St. John — dodałam — uważam ciebie za brata, ty mnie za siostrę; pozostańmy tym dla siebie.

— Nie możemy... nie możemy — odpowiedział krótko i stanowczo. — Powiedziałaś, że pojedziesz ze mną do Indii, pamiętaj, żeś to przyrzekła.

— Warunkowo.

— No, dobrze, dobrze. Zasadniczo przecież zgadzasz się wyjechać ze mną z Anglii, współpracować ze mną w przyszłości. To tak, jak gdybyś już przyłożyła rękę do pługa; zbyt jesteś konsekwentna, ażeby ją cofnąć. Teraz powinnaś mieć na oku jeden tylko cel: jak najlepiej spełniać dzieło, które przedsięwzięłaś. Staraj się uprościć swoje skomplikowane zainteresowania, uczucia, myśli, pragnienia i cele. Złącz wszelkie względy w jednym jedynym zamiarze: w zamiarze spełnienia ze skutkiem, z mocą misji twego wielkiego Pana. Do tego potrzeba ci pomocnika, nie brata — to luźny węzeł — lecz męża. I ja też nie potrzebuję siostry; siostra mogłaby mi być kiedyś odebrana. Potrzebuję żony, tej jedynej pomocnicy, na którą mogę skutecznie wpływać w życiu i którą mogę bezwzględnie zatrzymać do śmierci.

Zadrżałam, gdy to mówił; czułam jego wpływ przenikający mnie aż do szpiku kości, krępujący moje ruchy.

— Poszukaj żony gdzie indziej; poszukaj odpowiedniejszej ode mnie.

— Chcesz pewnie powiedzieć: odpowiedniejszej do mojego celu, do mojego powołania. Jeszcze raz ci powtarzam, że to nie osobiste powody, które są bez znaczenia, nie egoistyczne zmysły mężczyzny każą mi szukać towarzyszki; szukam jej dla misjonarza.

— Więc ja oddam misjonarzowi całą energię i wszystkie siły, przecież on tego tylko potrzebuje, ale nie siebie; byłoby to tylko dodawaniem do orzecha łupiny, której on nie potrzebuje; zatrzymuję ją dla siebie.

— Nie możesz i nie powinnaś tego uczynić! Czy myślisz, że Bóg się zadowoli połową ofiary? Przemawiam w sprawie Boga: zaciągam ciebie pod Jego sztandar. Nie mogę przyjąć na Jego rzecz połowicznego poddaństwa; musi być całkowite.

— Ach, oddam serce Bogu — odpowiedziałam — które tobie jest niepotrzebne!

Nie przysięgłabym, czy nie było trochę utajonego sarkazmu w tonie tego zdania i w towarzyszącym mu uczuciu. Dotychczas w milczeniu bałam się St. Johna, ponieważ go nie rozumiałam. Budził we mnie strach, ponieważ utrzymywał mnie w niepewności. Do jakiego stopnia był świętym, do jakiego zwykłym śmiertelnikiem, do tej pory nie wiedziałam. Ale w tej rozmowie wyjaśniało się niejedno; jego natura odsłaniała się przede mną. Ujrzałam jego ułomności; zrozumiałam je. Zrozumiałam, że siedząc oto na tej kępce wrzosów naprzeciw tej pięknej postaci, stojącej przede mną, siedzę u stóp człowieka tak samo błądzącego jak ja. Zasłona opadała odsłaniając jego nieczułość i despotyzm. Dostrzegłszy w nim te właściwości, odczułam jego niedoskonałość i nabrałam odwagi. Miałam do czynienia z równym sobie człowiekiem. Mogłam się z nim spierać i, jeślibym to uważała za dobre, stawiać mu nawet opór.

St. John milczał po moim ostatnim zdaniu. Odważyłam się spojrzeć nań. Oczy jego, zwrócone ku mnie, miały wyraz surowy, zdziwiony i badawczy, jakby pytając: „Czy ona pozwala sobie na sarkazm, i to sarkazm względem mnie? Co to ma znaczyć?"

— Nie zapominajmy, że to sprawa poważna i uroczysta — powiedział po pewnej chwili. — Sprawa, o której nie wolno nam ani myśleć, ani mówić lekkomyślnie, bo byłby to grzech. Ufam, Jane, że mówiłaś na serio oświadczywszy gotowość oddania serca Bogu; mnie tylko tego potrzeba. Jeżeli raz oderwiesz serce od człowieka, a oddasz je Stwórcy, rozszerzanie duchowego królestwa Pana na ziemi będzie główną twoją radością i twoim staraniem; będziesz od razu gotowa uczynić wszystko, co sprzyja temu celowi. Zrozumiesz, jakiego bodźca doda naszym wysiłkom nasz związek dusz i ciał w małżeństwie, jedyny związek, który losom i zamiarom istot ludzkich nadaje charakter trwałej wspólnoty, i pomijając wszelkie mało ważne kaprysy, wszelkie pospolite trudności i subtelności uczuciowe, wszelkie skrupuły co do stopnia, rodzaju, siły czy czułości czysto osobistych uczuć pośpieszysz zawrzeć ten związek od razu.

— Tak sądzisz? — odpowiedziałam krótko.

I popatrzyłam na te rysy, piękne i harmonijne, ale groźne w swej cichej surowości; na czoło władcze, ale nie otwarte; na oczy jasne, głębokie i przenikliwe, ale bez promyka łagodności; na wysoką, imponującą postać. I wyobraziłam sobie w myśli siebie jako jego żonę. O! to nie byłoby dobrze! Gdybym mogła być jego wikarym i towarzyszem, wszystko byłoby w porządku. W tej roli przepłynęłabym z nim oceany; pracowałabym w żarze wschodniego słońca, na azjatyckich pustyniach; podziwiałabym go, współzawodnicząc z nim w odwadze, ofiarności i męstwie; poddawałabym się spokojnie jego zwierzchnictwu; uśmiechałabym się bez złośliwości widząc jego nieuleczalną ambicję, odróżniałabym w nim chrześcijanina od człowieka, ceniąc pierwszego, chętnie przebaczając drugiemu. Często cierpiałabym, bez wątpienia, związana z nim tylko w tej roli: ciało moje przygniatałoby ciężkie jarzmo, ale serce i dusza byłyby wolne. Zostałoby mi moje wolne „ja", moje przyrodzone uczucia, nie zduszone niewolą, do których mogłabym się uciekać w godzinach samotności. Miałabym w duszy zakątki wyłącznie swoje własne, do których on nigdy by nie zajrzał, gdzie zakwitałyby świeże uczucia, nie zmrożone nigdy jego surowością, nie zdeptane jego miarowym marszem bojownika. Ale jako jego żona — zawsze przy jego boku, zawsze hamowana, zawsze powstrzymywana, zmuszona tłumić stale żar własnej natury, żar skazany na to, by płonął w głębi serca, a ja nigdy nie mogłabym wydać okrzyku, chociażby trawił moje wnętrzności — nie, to byłoby nie do zniesienia.

— St. John! — zawołałam, gdy doszłam do tego punktu w moich rozmyślaniach.

— I cóż? — odpowiedział lodowato.

— Powtarzam, że chętnie zgadzam się pojechać z tobą jako twoja towarzyszka-misjonarka, ale nie jako twoja żona; nie mogę cię poślubić i być cząstką ciebie.

— Musisz się stać cząstką mnie — odpowiedział uparcie. — Inaczej cała umowa na nic. Jakże ja, mężczyzna poniżej trzydziestki, mogę zabierać z sobą do Indii dziewiętnastoletnią dziewczynę, jeżeli nie jest mi poślubiona? Jakże możemy być zawsze razem, niekiedy samotni, niekiedy wśród dzikich plemion, nie będąc mężem i żoną?

— Bardzo dobrze możemy być — odparłam krótko — w takich okolicznościach moglibyśmy być razem równie dobrze, jak gdybym była twoją prawdziwą siostrą albo mężczyzną i duchownym jak ty sam.

— Wiadomo, że nie jesteś moją siostrą; nie mogę cię przedstawić jako siostrę; czyniąc to, ściągnąłbym na nas oboje ubliżające podejrzenia. A zresztą, chociaż masz tęgi umysł męski, masz serce kobiety.

— Co z tego? — stwierdziłam trochę wzgardliwie. — Mam serce kobiety, ale nie w stosunku do ciebie; dla ciebie mam tylko lojalność kolegi, szczerość towarzysza broni, wierność, braterstwo, jeśli chcesz; mam szacunek i uległość neofity dla jego przewodnika-kapłana. Poza tym nic więcej, nie obawiaj się.

— Tego mi potrzeba — rzekł mówiąc do siebie — tego właśnie mi potrzeba. A przeszkody, które są na drodze, należy usunąć. Jane, nie pożałowałabyś, gdybyś za mnie wyszła, bądź pewna; musimy się pobrać. Powtarzam: nie ma innego wyjścia; a niewątpliwie dosyć miłości zrodzi się po ślubie, by nawet w twoich oczach usprawiedliwić ten związek.

— Pogardzam twoim pojmowaniem miłości — powiedziałam nie mogąc się powstrzymać — pogardzam namiastką uczucia, kt&oacu







Дата добавления: 2015-09-04; просмотров: 417. Нарушение авторских прав; Мы поможем в написании вашей работы!



Кардиналистский и ординалистский подходы Кардиналистский (количественный подход) к анализу полезности основан на представлении о возможности измерения различных благ в условных единицах полезности...

Обзор компонентов Multisim Компоненты – это основа любой схемы, это все элементы, из которых она состоит. Multisim оперирует с двумя категориями...

Композиция из абстрактных геометрических фигур Данная композиция состоит из линий, штриховки, абстрактных геометрических форм...

Важнейшие способы обработки и анализа рядов динамики Не во всех случаях эмпирические данные рядов динамики позволяют определить тенденцию изменения явления во времени...

Хронометражно-табличная методика определения суточного расхода энергии студента Цель: познакомиться с хронометражно-табличным методом опреде­ления суточного расхода энергии...

ОЧАГОВЫЕ ТЕНИ В ЛЕГКОМ Очаговыми легочными инфильтратами проявляют себя различные по этиологии заболевания, в основе которых лежит бронхо-нодулярный процесс, который при рентгенологическом исследовании дает очагового характера тень, размерами не более 1 см в диаметре...

Примеры решения типовых задач. Пример 1.Степень диссоциации уксусной кислоты в 0,1 М растворе равна 1,32∙10-2   Пример 1.Степень диссоциации уксусной кислоты в 0,1 М растворе равна 1,32∙10-2. Найдите константу диссоциации кислоты и значение рК. Решение. Подставим данные задачи в уравнение закона разбавления К = a2См/(1 –a) =...

Медицинская документация родильного дома Учетные формы родильного дома № 111/у Индивидуальная карта беременной и родильницы № 113/у Обменная карта родильного дома...

Основные разделы работы участкового врача-педиатра Ведущей фигурой в организации внебольничной помощи детям является участковый врач-педиатр детской городской поликлиники...

Ученые, внесшие большой вклад в развитие науки биологии Краткая история развития биологии. Чарльз Дарвин (1809 -1882)- основной труд « О происхождении видов путем естественного отбора или Сохранение благоприятствующих пород в борьбе за жизнь»...

Studopedia.info - Студопедия - 2014-2024 год . (0.011 сек.) русская версия | украинская версия